Gdy budziłam się i widziałam słońce, to czułam, że życie jest wspaniałe. Mimo że dookoła krążyli snajperzy. Cenny był każdy moment. Nic nie smakowało tak jak wtedy, choć była to jedynie żywność z pomocy humanitarnej: ryż, pompowany chleb, jakieś puszki.
[...]
MICHAŁ NOGAŚ: Przed chwilą pokazała mi pani budynek, który uważa za swój ukochany w Sarajewie. W połowie zrujnowany przez wojnę, w połowie odnowiony, z kwiatami na balkonie i budką dla ptaków. Powiedziała pani: „On jest jak ja. W połowie martwy, w połowie żywy”.
FERIDA DURAKOVIĆ: Od ponad 20 lat, od końca wojny na Bałkanach, tak właśnie się czuję. I próbuję to oddać w swoich wierszach.
Co zabrała pani historia?
Mapę. Jugosławia, w której przyszłam na świat, była ojczyzną dla 22 milionów ludzi. Składała się z sześciu republik i dwóch autonomii – Wojwodiny i Kosowa. To był wielki, wspaniały kraj, który po rozpadzie zamienił się w sześć małych, niewiele znaczących państewek. I choć każde z nich jako miejsce na ziemi jest zachwycające, to jednocześnie każde z nich jako twór polityczny jest obrzydliwe. Jugosławia, mimo licznych wad, naprawdę była dobrym, znośnym miejscem do życia.
Pani ojczyzna odeszła na zawsze?
Mam teraz nową ojczyznę, ale nie tę, o której marzyłam. Miał być to kraj wielokulturowy, multireligijny, jak za czasów Jugosławii. Nic z tego nie wyszło. Wojna zniszczyła wszystko, a potem nienawiść zrobiła swoje. Wtedy zrozumiałam, że moim miejscem na ziemi, moją ojczyzną było i na zawsze będzie Sarajewo. Miasto, w którym spędziłam całe życie, choć się w nim nie urodziłam, lecz przyjechałam z rodzicami jako dwuletnia dziewczynka.
Z Feridą Duraković rozmawiał Michał Nogaś