Małgorzata Sporek-Czyżewska
Jagiena
Współpraca:
Urszula Korzeniecka i Julia Zdancewicz
Ilustracja: Wiesław Szumiński
Moja Babcia Jewdokia mieszkała daleko, w kraju kamienistym i
jeziornym, jak lubił powtarzać mój Tata. Odwiedzaliśmy ją
nieczęsto. Szczególnie uwielbiałam jeździć do niej latem, na
wakacje. Wioska, w której mieszkała, leżała daleko od głównej
drogi, pośród lasów i łąk. Wokół domu był nieduży ogród i
stareńki sad, którego drzewa na koniec sierpnia oblepione były
soczystymi owocami. Pewnego razu, mimo upalnego lata mocno
się przeziębiłam i z gorączką wylądowałam w łóżku. Babcia
krzątała się wokół mnie.
– Och, gdyby Jagiena była na tym świecie, wszystko byłoby
inaczej – szeptała, przykładając dłoń do mojego rozpalonego
czoła i powtarzając po wielokroć imię Jagieny. Kiedy gorączka
ustąpiła i czułam się lepiej, powiedziałam:
– Opowiesz mi o niej Babciu?
– O kim Słoneczko?
– O Jagienie.
Babcia uśmiechnęła się, ale i zamyśliła.
– To było w odległych czasach, dawno temu, kiedy byłam taką
małą dziewczynką jak ty… – zaczęła miękkim głosem
opowiadać, a ja ułożyłam się wygodnie, wspierając głowę na
poduszce opartej o krawędź łóżka.
– Tak, to było bardzo dawno. Nie wiem, czy ktoś może jeszcze
ją pamiętać? Chyba tylko stare drzewa naszej Augustowskiej
Puszczy szumią opowieść o niej, i to tylko wtedy, gdy mocny
wiatr kołysze ich gałęziami.
…Jagieeeenaaa! Jagieeenaaa!
– Niewiele o niej wiedziano…, że sierota, że nie wiadomo jak
się tu znalazła, czy skądś przybyła, może jakaś obca… A
wyglądała jak nasza. Jej strój nie różnił się wcale od stroju
wszystkich kobiet we wsi. Nosiła skromny ciemny sarafan, a pod
nim lnianą bluzkę, rubaszkę. Do tego ciemny, na czoło zsunięty
płatok, tak że nie było widać ani jednego kosmka włosów.
Codzienny płatok różnił się od odświętnych chust z ozdobnymi
sznureczkami, kiściami, jakie zakładały starowierki idąc do
molenny. Na nogach miała rozczłapane „łapcie”, jak mówiła na
kalosze, którymi głośno szurała. Tak „zaciągała nogami”, kiedy
poruszała się po swojej izbie z klepiskiem.
Wszyscy nazywali ją Jagiena, albo Baba-Jagiena. Była
niewysokiego wzrostu, można rzec taka kruszynka. No i jej dom
był malutki.
Jagiena żyła w oddaleniu – snuła swoją opowieść Babcia – na
skraju wsi, naprzeciw gęstego lasu, przy wąskim gościńcu, gdzie
kończył się nasz wioskowy świat. My, ciekawskie dzieciaki z
sąsiedztwa, uwielbialiśmy zaglądać do jej chutorku, bo był inny
niż wszystkie we wsi, jakby zaczarowany. I dom jej maleńki był,
przypominał stóg siana, któremu nasadzono daszek, jakby
czapeczkę, a pomiędzy kołki stogu wstawiono deski tworzące
ściany domku. Maluchna chatynka stała na góreczce przed
brzózkami, tuż przy polnej dróżce prowadzącej donikąd.
Po przeciwnej stronie tej dróżki cienił się stary, gęsty las.
Chatynka miała dwa małe okieneczka, a w izbie ceglany piec,
łóżko i stoliczek. Puste ściany, tylko po wschodniej stronie
umieszczona była ikona z paląca się woskową świecą.
Przed nastaniem zimy, Jagiena ciągała z pola zaczepione na
sznurku gałęzie i patyki na opał. A od lata do jesieni w pobliżu jej
chatynki górowały dorodne jesiony i rozrośnięte olchy. A dalej
hen, teren był podmokły, same bagna, gdzieniegdzie, to aż woda
stała.
Za to przy samym domku już od wiosny kwitły niecodziennych
rozmiarów kwiaty, nieznane nikomu, intensywnie żółte,
przypominające może dzikie dalie. Opierały się o ściany chatynki,
wzajem się podtrzymując i ciekawie zaglądały do wnętrza przez
małe okienka. A dalej rosły już tylko wysokie trawy,
krzaczowiska, a także duże kołyszące się łopiany w towarzystwie
dorodnych
pokrzyw.
Na wiecznie ciepłym piecu Jagieny stał czegunnyj garszok,
taki żeliwny garnek, który mógł służyć latami, bo dobrze trzymał
ciepło i najlepiej nadawał się do warzenia naparów z ziół,
gotowanych długimi godzinami. W izbie pachniało wilgocią i
ziołami.
Skąd Jagiena znała tajemnicę ziół? Nie wiadomo.
Kto nauczył ją tej sztuki? Też nie wiadomo.
Takich sekretów uczą zazwyczaj matki i babki, bo to przez
kobiety przekazywana jest najskrytsza wiedza o mocach
uzdrawiających roślin, o tradycjach przyrządzania potraw, sztuki
ich przechowywania. A ona sierotą przecież była. Musiała się w
tym kryć jakaś tajemnica.
Jagiena lubiła sama chodzić do lasu, i to nie tylko by zbierać
zioła i rośliny poukrywane głęboko w leśnym poszyciu. Wybierała
się tam często w porze gdy ledwie świtało.
Zagłębiała się w niedostępne miejsca, żeby nikt jej nie widział i
nie słyszał.
Tam pełną piersią śpiewała. Nigdy nie zapomnę jej śpiewu. To
była pieśń osamotnienia, pieśn lamentujaca, pieśń modlitwa
rozpoczynająca się od słów: Umolijała mat’ radnaja swoju miłuju
ditija.
Śpiew Jagieny płynął z głębin jej serca i zmierzał wprost do
nieba i wschodzącego na horyzoncie słońca. Gdy zakradałam się
do lasu by jej posłuchać, czułam, że pragnęła, by pieśń była
słyszana przez jej ukochaną matkę, którą wcześnie straciła.
– Nauczę cię kiedyś tej pieśni, Słoneczko – zwróciła się do
mnie Babcia. Gdy ogarnie cię smutek, albo życie wyda ci się
nieznośnie trudne, nie znajdziesz lepszego lekarstwa od tej
pieśni. Nie raz ją w życiu śpiewałam i zawsze mi pomagała.
– A nie bałaś się do niej przychodzić? – zapytałam.
– Bałam się, a pewnie. I moi rówieśnicy też. Dlatego my,
dzieciaki wioskowe, nieczęsto zapuszczałyśmy się na skraj wsi.
Jednak ciekawość czegoś nieznanego, tajemniczego i
niecodziennego rozpalała nasze umysły. Przecież ludzie gadali,
że ona dziwna, nie wiadomo skąd się wzięła, taka sama, na
uboczu… Siła naszej ciekawości była nie do opanowania.
Przemieniłyśmy się w gromadką ciekawskich, zapuszczających
się tak blisko, jak to było możliwe, żeby ją podglądać. Z każdym
dniem podchodziłyśmy coraz bliżej, aż dosłownie przemykałyśmy
pod jej oknem.
Jagiena wiedziała o tych naszych dziecięcych wyprawach do
jej „królestwa na uboczu”. Mimo, że lubiła swoje odosobnienie,
przyzwyczaiła się do naszej obecności, czasem przyglądając się
nam z oddalenia. Chyba nawet zaczęła rozpoznawać nasze
sylwetki. Z życzliwością obserwowała Wanię, małego
chłopczyka, najmłodszego spośród nas, który z trudnością
doganiał gromadkę pozostałych.
Pewnego dnia Jagiena spostrzegła, że w naszej gromadce
brakuje Wani. Wyjrzała ze swego okienka i zapytała:
– Gdzie jest chłopiec o lnianych włosach?
Tak to nas zaskoczyło, że nic nie odpowiedziałyśmy. Zaległa
cisza.
– Ty, powiedz. – Nie, ty to zrób – szeptałyśmy między sobą.
– A może ty mi odpowiesz, Jewdokio? – Zdziwiłam się, że zna
moje imię. Odważyłam się, zrobiłam krok do przodu i cichuteńko
powiedziałam:
– Mały Iwan jest bardzo chory, uchodzi z niego życie –
powtórzyłam to, co mówili dorośli.
Jagiena patrzyła na nas uważnie swoimi niebieskoszarymi
oczami o jasnym, głęboko przenikającym blasku. Wyczytałam z
nich, że bardzo przejęła ją wiadomość o chorobie Wani. Niepokój
musiał wkraść się do jej serca, lecz nie dawała tego po sobie
poznać.
– Przyjdźcie jutro rano, coś dla niego przygotuję – odezwała
się stanowczo.
Gdy została sama, szurając po klepisku łapciami krążyła
nerwowo po swej małej chatce rozmyślając, co ma uczynić.
Widzę ją, jak z uwagą przegląda pęczki suszonych ziół wiszące
nad kuchnią. Długo nic nie przychodziło jej do głowy. W nocy
nawet na chwilę nie zmrużyła oka. Aż nastał świt.
Niespodziewanie zerwał się wiatr i jego silny podmuch otworzył
okno, gnąc rośliny i szeleszcząc ziołami. I nagle stało się coś
nieoczekiwanego – Jagiena poczuła ogromny ciężar w swojej
prawej dłoni. Ręka zaczęła jej rosnąć, a przedramię wysuwać
się, niczym długi kij zakończony dłonią. Pewnie chwytała w nią
garść żółtych kielichów tych dzikich kwiatów, co przypominały
dalie, i mocno trzymała swą zdobycz. A potem, jakby nigdy nic,
ręka powróciła na swoje miejsce.
Jakiś głos, z siłą nieznoszącą sprzeciwu, dyktował Jagienie co
powinna robić, podpowiadał kolejne kroki w działaniu. Słyszała
też głos chłopca proszącego o pomoc. Nie oglądając się na nic,
krzątała się po chatynce jak nakręcona, wykonując czynności,
które głos jej nakazywał. A jej usta, jak w transie, po wielokroć
powtarzały słowa: Gospodi Pomiłuj, Gospodi Pomiłuj, Gospodi
Pomiłuj… Potem mówiono we wsi, że to było jej zagoworywanie,
jakby jej usta szeptały coś w melodyjnym zaśpiewie, jakby
rytmicznie coś zaklinały.
Widzę ją też jak chwyta garnek żeliwny, rozpala ogień, wrzuca
do niego garść zerwanych kwiatów, sięga po pęki suszonych
leśnych ziół i gotuje, i gotuje, i gotuje. Niezwykłej mocy zapach
wydobywa się z saganka, wypełniając wnętrze chatynki,
wydobywa się też na zewnątrz i jego słodycz rozchodzi się po
okolicy.
Następnego dnia o poranku, jak prosiła nasza gromadka
stawiła się przed nią.
Biegliśmy co sił w nogach, w oczach kręciły się łzy, bo stan
małego Wani się pogorszył, gorączka nie odpuszczała, leżał w
łóżku bez sił, a rodzina spodziewała się najgorszego.
Jagiena wszystko wyczytała z naszych oczu i pobiegła do
stojącego na kuchni saganka. Po przelaniu jego zawartości do
butelki, podeszła do nas i stanowczym głosem nakazała:
– Niech Wania wypije tę miksturę. Ma ją pić codziennie, zaraz
po zachodzie słońca, aż do czasu, kiedy choroba ustąpi.
I ustąpiła.
Nasz Wania znów był zdrów.
Wiele jeszcze innych tajemnic krążyło wokół Jagieny –
ciągnęła opowieść Babcia, uprzedzając moje pytania.
– Na przykład ten niezwykły zapach, jaki roznosił się z jej
chatynki. Jego moc wypełniała powietrze i niczym ogromna
niewidzialna chmura już po chwili spowijała całą okolicę. Miał on
w sobie niewysłowioną słodycz, z niczym nieporównywalną.
Żadne określenia słowem nie wystarczyły, by wyrazić jego
niezwykłość.
Czując ten zapach w powietrzu, ludzie wychodzili ze swych
domostw, rozglądali się po świecie z niedowierzaniem, ich serca
wypełniała radość i kojący spokój, a na twarzach gościł
niewymuszony uśmiech. Zapach rozprzestrzeniał się, przenikał
do najmniejszych zakamarków. Wpływał nie tylko na ludzi, ale i
na zwierzęta. Oto koty rozciągały się leniwie, psy przestawały
ujadać, krowy ryczeć, a ptaki wyśpiewywały radosne trele.
– Dzień dobry, zdrastwujcie, Mir z Wami – czując ten zapach
wołał radośnie zawsze burkliwy sąsiad, który zazwyczaj
rozpoczynał dzień od narzekania na świat i ludzi.
Takie uśmiechnięte i radosne poranki zaczęły zdarzać się
coraz częściej mieszkańcom naszej wsi, oddalonej od głównych
dróg, ukrytej pośród puszcz i lasów. Podróżnych widywało się tu
rzadko, czasem jakiś zbłąkany powóz wzbijał tabuny kurzu na
piaszczystej drodze. Tak było i tego dnia, gdy z przejeżdżającej
kolasy wyjrzała Pani w białej sukni i obszernym kapeluszu na
głowie. Rozglądając się wokół ciekawie, rzekła:
– Czy to jakaś kraina szczęśliwości ukryta w lesie? Wszyscy
tu mili i uśmiechnięci, a zapach jakby nie z tej ziemi.
– Nie, to nasza Jagiena sołoduchu warit – odpowiadali jej
ludzie, wskazując na chatynkę na skraju wsi.
– A jak ona gotuje, to świat się raduje – dodawali chórem inni,
siedzący przed domami na ławeczkach.
I zanim przyjezdna Pani się obejrzała, już otoczyły ją kobiety
by obdarować ją kwiatami nazrywanymi w swoich ogrodach.
Wieść o uzdrowicielskich mocach Jagieny szybko rozeszła się
po okolicy. Do chatynki na kraju świata zaczęli przybywać ludzie
potrzebujący pomocy, nieszczęśnicy, chorzy liczący na
uzdrowienie.
Jagiena – cierpliwie i bez wytchnienia gotując ziołowe napary i
inne mikstury – zawsze przypominała sobie to, co przytrafiło się
jej przy uzdrawianiu małego Wani o lnianych włosach. Każdej
nocy, kiedy była w służbie potrzebującym pomocy – tak, jak
wówczas – jej dłoń wysuwała się na długim jak kij przedramieniu,
by schwycić właściwy kwiat, by potem w saganie gotować
pachnącą miksturę. Dłonie Jagieny zmieniały się, stając się coraz
bardziej pomarszczone, stare, a jednocześnie lekkie i
przeźroczyste jak skrzydła ważki.
– Pamiętam – coraz cichszym głosem mówiła Babcia, jakby
chciała, abym przysunęła się do niej blisko – że podczas
odwiedzin zastawałam ją siedzącą na ławeczce przed domem i
wpatrującą się w swoje dłonie, coraz bardziej przypominające
zmięty papier przez który przebijało się światło. A może jeszcze
co innego? Jakby one same były światłem albo jakby to ona
użyczyła swoich dłoni światłu…
Zastanawiające było, co to może oznaczać? Dlaczego się tak
dzieje? Czy drzemie w tym jakaś tajemnica?
– Czy starczy mi rąk? – powtarzała z niepokojem Jagiena.
Coraz bardziej lubiłam do niej przychodzić. Najwierniej
odwiedzaliśmy ją właśnie my, to znaczy ja Jewdokia i mały
Wania, ten o lnianych włosach. On cały czas przytulał swą głowę
do dłoni Jagieny, które go wyleczyły.
Cieszyła się ją nasze odwiedziny, czekała na nas z radością,
spędzaliśmy razem z nią całe dnie pomagając w codziennej
krzątaninie. W wiosce zaczęto nazywać nas „wnukami Jagieny”.
Na tych słowach opowieść Babci nagle urwała się.
– Babciu, co było dalej, powiedz?
– Dalej przyszły trudne wojenne czasy, wielu ludzi z naszych
wiosek było zmuszonych wyjechać, opuścić swoje miejsce, iść
na wygnanie. Wyruszyliśmy i my.
Smutne to były czasy. Nie wszyscy powrócili szczęśliwie do
domu.
Kiedy nasza rodzina znalazła się znowu w Gabowych
Grądach, nie zastaliśmy już Jagieny.
Znowu niewiele o niej wiedziano, co się z nią stało? czy
wyjechała? czy nie wróciła?…
– Babciu, a pokażesz mi gdzie mieszkała Jagiena?
– O, tego domu dawno już nie ma. Wycięto drzewa, wszystko
zarosło dziką łąką. A i ten las przy dróżce nie ten sam. Tylko
czasem gdzieniegdzie zakwitnie zabłąkany i samotny żółty kwiat
na długiej łodydze, przypominający dalie. Wszystko wygląda tam
teraz inaczej. Nawet bagniska powysychały.
– Ale zabierzesz mnie tam, prawda? – dopytywałam.
Babcia spojrzała na mnie przytomnym wzrokiem.
– Obiecujesz Babciu?
– Obiecuję, ale najpierw musisz wyzdrowieć.
– To już daj mi tego swojego gorzkiego syropku –
powiedziałam pojednawczo.
Zasypiałam widząc Jagienę krzątającą się po chatynce,
szurającą łapciami po klepisku.
Teraz wiedziałam już na zawsze, że ludzie, choć ich nie ma na
tym świecie nie znikają tak po prostu.
Są z nami tak długo, jak długo przechowuje ich nasza pamięć.
Tak jak Jagiena pozostała na zawsze w sercu i pamięci mojej
Babci Jewdokiji.
A teraz także w mojej pamięci.