Gdy na pisarski warsztat trafia matka – co następuje przeważnie raczej w dojrzałym etapie drogi twórczej – robi się poważnie, a często również wybitnie. To już nie wprawki i ćwiczenia, ale duży kaliber, który niesie obietnicę wielkiego dzieła stanowiącego klucz do całego dorobku, życia i świata pisarza.
Mowa o pisarzu nieprzypadkowo. Pisarstwo kobiet o matkach, choć nierzadko również wybitne, zamiast wychodzić w stronę szerokiego planu panoramy, autobiografii i nostalgii, koncentruje się częściej na pogłębionym studium postaci i krytycznym przepracowaniu relacji. I choć to z pewnością uogólnienie, słuszne wydaje się spostrzeżenie Marka Bieńczyka w Kontenerze, że kobiety piszą o matkach bezwzględnie, mężczyźni zaś z czułością. Czułość ta, można dodać, przelewa się z kolei na autobiograficzny świat przedstawiony, ponieważ jest funkcją postrzegania własnego, danego przez matkę, istnienia.
Grigorij Kanowicz, żydowski pisarz z Litwy, kronikarz zgładzonego świata Żydów Europy Wschodniej, zdecydował się napisać o matce po dziewięćdziesiątce. W pierwszych zdaniach Ballady o miasteczku, swojej dziewiątej powieści, przyznaje, że nosił się z tym zamiarem od dawna, jednak zdobył się na jego realizację dopiero, gdy dopadł go strach, że może nie zdążyć. Perspektywa zbliżającego się końca życia skłania też pewnie jak nic innego, by zmierzyć się z owym życiem twórczo w mniejszym niż do tej pory stopniu literackiego rozcieńczenia. Impuls napisania o matce przerodził się w wydaniu Kanowicza w książkę wybitną, będącą wzruszającą, potoczystą opowieścią o własnych korzeniach i życiu w żydowskim miasteczku przed wojną. Matka – być może taka kolej rzeczy – jest tu jednak tylko i aż jedną z postaci w mityczno-nostalgicznej scenerii stworzonego przez pisarza autobiograficznego świata.
W Balladzie o miasteczku Kanowicz mobilizuje nie tylko własną pamięć, lecz także przekazy rodzinne, by oddać sprawiedliwość krótkiemu życiu Henki Kanowicz spędzonemu w większości w Janowie – niewielkim sztetlu na Litwie, gdzie pisarz przyszedł na świat. Opowieść rozpoczyna się w latach dwudziestych minionego wieku, gdy Dawid Kanowicz, przyszły ojciec Hirszełe-Grigorija, zaczął wymykać się z domu na potajemne schadzki z córką miejscowego szewca. Historia ich miłości, narzeczeństwa, a potem wspólnego pożycia prowadzona jest we właściwy Kanowiczowi sposób – nieśpieszny, pełen narratorskiej czułości i uwrażliwienia na szczegół. Podobnie jak w poprzednich powieściach, dzieje się ona w mitycznym mikrokosmosie żydowskiego sztetla, stanowiąc centralny punkt rozchodzących się na zewnątrz kręgów równie wciągających opowieści pobocznych. Budują one mały, lecz niezwykle plastyczny, pełen życia świat przedstawiony zaludniony przez postaci – to znak rozpoznawczy Kanowicza – tak pełne buzującej literackiej krwi, że aż trudno uwierzyć, że nie uciekły z kart dzieł starych klasyków gatunku. Przykładem niech będzie choćby złotousta, nieznosząca sprzeciwu, władcza babka małego Hirszełe- -Grigorija zwana Rochą Samuraj, zdecydowanie przyćmiewająca zarówno obecnością, jak i głębią charakterystyki poczciwą Henkę.
Kwestia „poczciwości” matki ma oczywiście swój wymiar symboliczny i głęboko genderowy, których nie ma potrzeby tutaj szerzej rozwijać. U Kanowicza idealizacja tej figury oraz związany z nią specyficzny patos mają jednak jeszcze drugie źródło. Zasila ono czarodziejskimi wodami iluzji całą twórczość pisarza, sprawiając, że przeminiony bezpowrotnie świat staje nam przed oczami jak żywy, tylko piękniejszy, oczyszczony z osadu czerni i szarości siłą woli wskrzeszenia. Choć historia miłości Henki i Dawida Kanowiczów oraz dzieciństwa Hirszełe-Grigorija jest osadzona w konkretnym, jakże złowrogim momencie historycznym i kończy się ucieczką rodziny przed śmiercionośnym żywiołem zagłady z rąk nazistów, na mocy literackich praw stanowionych przez pisarza wytwarza ona przestrzeń mitycznego, idyllicznego bezczasu, gdzie specyficznie żydowska mądrość na ludzką miarę pozwala stawić czoło najgorszemu, nawet nienawiści, śmierci i rozpadowi. Jakże inna to perspektywa niż ta przyjęta choćby przez Aharona Appelfelda, prawie równolatka Kanowicza, który także cudem uszedłszy Zagładzie, wplata ją niemal w każde zdanie swojej twórczości jako widmo grozy i znak ostatecznego upadku.
Balladę o miasteczku czyta się z przyjemnością – być może zbyt dużą zważywszy na powyższe, ale to już kwestia czytelniczego temperamentu. Fani Kanowicza znajdą w niej wszystko, co w jego pisarstwie tak kochają, dopracowane warsztatowo do perfekcji osiągalnej tylko przez mistrzów. Pozostali dostaną literaturę najwyższej próby i szansę zanurzenia w zmityzowanym do granic, lecz jakże barwnym świecie żydowskiego sztetla sprzed Zagłady. Zawód czeka tylko tych, którzy wzięli początkową deklarację pisarza za dobrą monetę i spodziewali się pogłębionego portretu matki autora, ale cóż – jak mówi stara mądrość: nie można mieć wszystkiego.
Strona miesięcznika Nowe Książki