Grigirij Kanowicz, Nie odwracaj twarzy od śmierci, Fragment

Grigirij Kanowicz, Nie odwracaj twarzy od śmierci, Fragment

Danuta-Hadassa

– Boże, Boże!... Jeżeli już nie mogłeś ofiarować słudze swojemu Szachnie Dudakowi szczęśliwego życia, ześlij mu przynajmniej lekką śmierć, o Panie!...
Wargi jej dygotały i chcąc uspokoić to drżenie, zagryzała je starymi, wysłużonymi zębami.
W domu, poza umierającym, harcującymi bezczelnie myszami i Bogiem, nie było nikogo. Bóg i myszy sprawiały, iż dom nie wydawał się taki ciasny i nieprzytulny. Kiedy człowiek zwraca się do Najwyższego, zawsze rozszerza to i ściany, i duszę.

Danuta wpatrywała się uporczywie w ciemność suchymi, pozbawionymi łez oczami, czując, jak dyszące obok nieszczęście wzmaga ich czujność, i wsłuchiwała się w jęki Szachny.
Nie były to nawet jęki, ale krótkie, jakby mściwe westchnienia, powtarzające się w równych odstępach czasu, które nie trwały długo, może minutę, może dwie; przy łóżku umierającego ziemski czas spłaszcza się, zacieśnia się, a potem, przed samym końcem, rozpada się, kruszy, dzieli na oddzielne, niepowiązane ze sobą strzępy, dlatego Danuta nawet się nie zastanawiała, czy w tej chwili jest dzień, czy noc.
Wiedziała jedno: nadszedł czas śmierci.
Chwilami, kiedy myszy przestawały chrobotać w ciemności, kiedy nieubłagany Bóg odwracał od niej i od Szachny swoje wszechwidzące oczy – jako iż one też muszą odpocząć – Danuta przyłapywała się na dziwacznej i męczącej myśli, że w ciągu jej życia – czy to w okresie panieństwa, czy już jako dorosłej kobiety – CZASU ŻYCIA nie było wcale, był tylko długi, rozciągnięty na dziesięciolecia CZAS ŚMIERCI. Przez siedemdziesiąt lat Danuta nie żyła, lecz umierała: najpierw u ciotki Stefanii w Smorgoniach, potem pod słomianą strzechą teścia – starego Efraima, który przygarnął ją razem z małym Jakubem – w opustoszałym domu, po którym hulały nieszczęścia, gdzie po raz pierwszy ujrzała tego, który leży teraz zabalsamowany przez mrok na dębowym łóżku i czeka, kiedy Bóg ulituje się nad nim i w imię sprawiedliwości, w ciągu krótkiego zaledwie mgnienia, położy kres jego męczarniom.
I właśnie o niej, o tej sprawiedliwości, trwającej jedno mgnienie, myślała Danuta, wpatrując się w ciemność czarną jak smutek, i w duchu użalała się, iż Bóg zwleka, odsuwa swoją ostatnią łaskę nie tylko od umierającego Szachny, ale i od niej, przesyconej, jak powiedziane jest w Piśmie Świętym, dniami żywota. To nie bagatelka – ma za sobą siedemdziesiąt lat! I spośród owych lat niemal czterdzieści przeżyła na cmentarzu: ani Polka, ani Żydówka, ani żona, ani wdowa, która porodziła dwóch synów od dwóch braci.
Niewidoczny, zlewający się z ciemnością Szachna od czasu do czasu wzdychał w ciszy, i od tych westchnień, od tego bolesnego zdumienia cisza wydawała swąd niczym niedogaszone ognisko. I można się było nią zaczadzić; Danucie kręciło się w głowie, a może te zawroty powodowała bliskość śmierci; wspomnienia napływające jak obłoki w czas południa otulały ją, oblepiały; i jedynie one, te wspomnienia, różniły ją, czuwającą, od niego, umierającego, obdarzały wieczór lub dwa jakimś ułudnym życiem; Danuta przypominała sobie wszystko: i niemające kresu drogi, które bez ustanku przemierzali tryskającym energią, szaleńczo żywotnym Ezrą, i wileński szpital żydowski, gdzie Ezra, jej pierwszy mąż, umierał na galopujące suchoty i wydział żandarmerii, w którym przed utratą rozumu służył Szachna, jej drugi mąż, ten sam, który w tej chwili leży w ciemności i o nic nie prosi, nawet o krótką, niby mgnienie oka chwilę sprawiedliwości.
Danuta patrzyła na niego niewidocznego, rozpływającego się w mroku, a serce jej toczyła jakaś uparta, tępa zawiść: jeszcze dzień, jeszcze noc i skończą się męczarnie Szachny; miłosierna ziemia przyjmie go w swoje objęcia, nie pytając o nic: cóż to dla niej za różnica, kim był: człowiekiem pobożnym czy grzesznikiem, strażnikiem więziennym, chrześcijaninem czy izraelitą, mędrcem czy człowiekiem wyzutym z rozumu.
Jeszcze noc, jeszcze dzień i Szachna, jej drugi mąż, ojciec Arona, pochwyci wreszcie motyla, na którego bezustannie polował przez całe swoje nieszczęsne życie.
Przez krótką chwilę, w której Bóg daje nam poznać swoją sprawiedliwość, Danucie wydawało się, że ten motyl rzeczywiście fruwa nad nieruchomym, omywanym przez mgłę jak przez wodę, którą myje się zmarłych przed pochówkiem, Szachną, drażni go i denerwuje. Wystarczy, żebym wyciągnęła rękę, a motyl zatrzepocze w moich dłoniach; posadzę go umierającemu na czole i na Szachnę spłynie wreszcie błogość i ukojenie; jego dusza, zanim uleci w niebiosa do promienistego pałacu Boga, uspokoi się, a on wytchnie ją z siebie cicho i radośnie.
Danuta miała ochotę zawołać: „Spójrz! Twój motyl! Spójrz!” Ale słowa rozkruszyły się jej w gardle. Szachna jeszcze sobie pomyśli, że naigrawa się z niego, że wypomina mu jego obłęd, z którego nie potrafi uleczyć ani miłość, ani śmierć.
Miłości Szachna już nie potrzebował, a na śmierć czekał z pełną pokory niecierpliwością, urażony, że ta, zamiast skończyć z nim jednym muśnięciem jego bezsilnego ciała, zagasłych oczu napełnionych już nie spojrzeniem, lecz szarym jak z pieca popiołem, urządza sobie długą, niepojętą zabawę. Śmierć, jak na złość, nie śpieszyła się, jakby pragnąc udowodnić, że nie jest posługaczką, lecz prawdziwą panią, nie jakąś nędzną dziadówką, lecz groźną łowczynią. Śmierć łaknęła walki, a nie daniny.
Szachna wzdychał. Jego westchnienia przeplatały się to z kaszlem, to z chrypieniem, i wówczas Danuta podrywała się i z lękiem przykładała ucho do jego piersi.
Całymi dniami, od świtu do wieczora, przesiadywała przy łóżku, łowiąc każdy dźwięk, każdą prośbę Szachny, jego najlżejszy ruch. Najgorzej było w ciągu jasnego dnia, kiedy słońce oświetlało wymizerowaną twarz umierającego, jego wielkie, uspokojone teraz dłonie skrzyżowane na zapadłej, niczym nie okrytej piersi, jego opadłe na czoło włosy, w których nie było nawet jednej siwej nitki. Nie pozwalał się czesać, jakby dotyk grzebienia mógł mu sprawić nieznośny ból.
Lżej Danucie bywało w nocy. W nocy ciemność skrywała dębowe łóżko, twarz Szachny, nie uprzątnięty pokój i kamienie nagrobne, które niczym tłum napierających, muskularnych chłopów podchodziły do samego okna.
W nocy, z cmentarza do domu napływał chłód przesiąknięty wonią przywiędłych traw, sosnowego igliwia i koziego mleka (nie zważając na protesty Danuty, Jakub za przykładem dziadka Efraima hodował kozę; sam ją doił, na wiosnę strzygł, a w zimie zapędzał do sieni, gdzie pobekiwała żałośnie). Wdychając cmentarne powietrze, Danuta bez skrupułów zamykała czujne oczy, które nie tyle śledziły tlące się jeszcze życie Szachny, co starały się nie przeoczyć chwili, w której nadejdzie śmierć, zasypiała na kilka chwil, zapadała w słodkie, niedające się niczym porównać zapomnienie, po to, by natychmiast obudzić się z krzykiem. Krótki, niespokojny sen nie przynosił ulgi; był to sen pozbawiony majaków, widziadeł. A sen bez snów to tyle samo, co wyrąbana leśna gęstwina – ani świergotu ptaków, ani porykiwań zwierzyny. Danuta z jakimś cierpiętniczym uporem czekała nie na sny niosące spokój i wytchnienie, lecz na takie, które by przywracały pokusy i grzechy młodości. Może właśnie dlatego, jak przed czterdziestu laty, nosiła dziwaczny kapelusz z piórem – ten sam, w którym po raz pierwszy zjawiła się w domu kamieniarza Efraima Dudaka. W miasteczku ludzie nie mogli się nadziwić: po co staruszce taka wieża na głowie?
Długie, jaskrawo kolorowe pióro nęciło miasteczkowych łobuziaków. Czatowali na Danutę, kiedy wychodziła z kościoła i radośnie strzelali do rozłożonego jak wachlarz celu ze swoich bezlitosnych proc. Danuta wpadała we wściekłość, rzucała się na nich niczym kwoka na wrony-złodziejki, łase na cudzy pokarm, próbowała chwycić sprawców za kark i, unosząc perkalową spódnicę, pokazywała prześladowcom swój wychudzony tyłek.
Pewnego razu jej starszy syn Jakub, rozwścieczony kpinkami bezwstydnych zbytników, wsunął kapelusz matki za pazuchę, chwycił łopatę i ruszył w stronę muru cmentarnego, pod którym zazwyczaj grzebano obłąkanych i samobójców.
Jakub niewątpliwie zakopałby niezwykłe matczyne nakrycie głowy, ale Danuta zaczęła coś podejrzewać i wiedziona ciekawością, skierowała się w stronę ogrodzenia.
– Jakub? – zapytała podchodząc. – Co ty tam chowasz?
Danuta nie mogła sobie nawet wyobrazić, że Jakub – to jagniątko, ta chodząca dobroć, ten anioł w ludzkim ciele, może zakopać coś, co wiązało ją nie tylko z pierwszą miłością, która dawno przeszumiała, ale i z jej szlacheckim pochodzeniem. Przecież ten kapelusz ofiarowała Danucie, gdy stała się pełnoletnia, jaśnie wielmożna ciotka Stefania.
– Nic – odparł Jakub, purpurowiejąc.
– A mnie się wydaje, że masz zamiar pogrzebać tam prawdę.
Słowa matki wypowiedziane ni to z wyrzutem, ni to z pogróżką, a zwłaszcza jej spojrzenie, które jak mała żmijka ześliznęło się po jej wzdętej koszuli z grubego płótna, wprawiły Jakuba w zakłopotanie. Bo istotnie, nigdy dotąd jej nie okłamywał. Nie grzebał prawdy.
– Wybacz – powiedział i wyciągnął zza pazuchy maminy skarb.
– Dziękuję – powiedziała Danuta. – Kiedy umrę, zakopiesz nas razem – wygładziła kapelusz, końcami palców pogłaskała pióro.
Żydzi z miasteczka, którzy nie bardzo lubili Danutę i trochę się jej obawiali, wierzyli, iż jej kapelusz nie jest ot, taki sobie, zwyczajny, ale zaczarowany – inaczej przecież nie nosiłaby go przez tyle lat. Ich wiara umocniła się, kiedy się przekonali, że Danuta posiada dar przepowiadania wszelkich nieszczęść i klęsk. Przepowiedziała na przykład śmierć żony burmistrza Tarajły, chociaż ta właściwie na nic nie chorowała; wyprorokowała również, że w Niemnie utopi się młodszy syn właściciela fabryki mebli Bruchisa, Celik. Młody Bruchis zachłysnął się: skakał i skakał z pomostu do wody, aż za którymś razem więcej się nie wynurzył.
Ale najbardziej zdumiewające proroctwo Danuty dotyczyło Polski. Jeszcze na długo przedtem, zanim wojska niemieckie przekroczyły polską granicę, przepowiedziała, że w pierwszych dniach jesieni pomiędzy Niemcami a Polakami wybuchnie wojna na śmierć i życie, i że Niemcy szybko odniosą zwycięstwo. Nikt nie chciał w to wierzyć, wszyscy opędzali się od tych przepowiedni – że niby co innego śmierć żony burmistrza Tarajły, a co innego – los Polski, lecz stało się właśnie tak, jak Danuta przepowiedziała. Do miasteczka zaczęli napływać uciekinierzy z Polski; opowiadali nieprawdopodobne rzeczy o tym, jak czołgi miażdżyły gąsienicami dzieci; o tym, jak bohatersko umierali polscy żołnierze; jak płonęła Warszawa – dym było widać aż w Łodzi; jak w jedno miejsce spędzono wszystkich Żydów, od dzieci po starców, i jak im przyczepiano na plecach znamię hańby – żółte łaty.
– A co z nami? Co będzie z nami, Hadasso? – pytał ktoś Danuty, jakiś ciekawski rymarz czy cyrulik.
– Was też wszystkich spędzą – odpowiadała Hadassa. Bo tak, na żydowską modłę, przeinaczono w miasteczku jej chrześcijańskie imię.
W przepowiednie Danuty wierzyli wszyscy poza jej młodszym synem Aronem.
Wiara to opium dla narodu – mawiał.
Ale mało kto go słuchał, jako że nikt – włącznie z nim samym – nie miał pojęcia, co to takiego opium.
Kiedy nadeszła wieść o kapitulacji Polski, Danuta zamknęła się na klucz i przez dwa tygodnie nie wychodziła z domu, siedziała przy oknie, rozmazując po twarzy wielkie patriotyczne łzy. Pod koniec drugiego tygodnia wdziała czarną sukienkę, czarne pantofle, przyszpiliła do kapelusza czarną żałobną kokardę i wyruszyła do kościoła, by pomodlić się za poległych i wziętych do niewoli rodaków. Stała koło ambony i szeptała żarliwie jakieś słowa bez związku, które przypominały ni to płacz, ni to zaklęcia. Prosiła Świętego Kazimierza, orędownika Litwy i Polski, żeby ulitował się nad jej nieszczęsną ojczyzną, obdarzył ją wytrwałością i męstwem, i surowo pokarał butnych Niemców.
Po wyjściu z kościoła nie udała się do domu, ale skręciła w zaułek, do synagogi rzeźników. Wpatrzona w Arkę Przymierza dalej zanosiła gorące błagania do tegoż Świętego Kazimierza. Rabbi Hilel, którego wyczulone ucho natychmiast wyłowiło z pienistego potoku modlitwy nieżydowskie imię, nie przerywał jej: niech się modli do Kazimierza, niech się modli do Jahwe – czy to ważne, do kogo; nieszczęść na świecie jest mnóstwo, a bogów można policzyć na palcach.
Rabbi Hilel wiedział, że Danuta chodzi do dwóch świątyń w miasteczku. I nie miał jej tego za złe, nie wyganiał jej. Może dlatego, że odrobinę obawiał się jej czarów, a może dlatego, że prawdziwie ją szanował: no bo jak się tak dobrze zastanowić, Danuta-Hadassa warta jest dwóch Żydówek.
Nie potępiał jej również ksiądz Wajtkus. Czasami spoglądając spod swoich krzaczastych brwi, na oczach wszystkich zgromadzonych w kościele wiernych czynił znak krzyża świętego nad jej osobliwym, nieśmiertelnym kapeluszem.
Właśnie w nim, w tym oszałamiającym, zaczarowanym kapeluszu, Danuta przez całe dni i noce przesiadywała przy łożu umierającego Szachny, jakby wojownicze pióro mogło w nim jeszcze rozniecić chęć życia, wzmóc jego opór w obliczu nieuniknionej śmierci. Danuta-Hadassa nie chciała, żeby Szachna umierał, chociaż rozumiała, że to jest dla niego jedynym wybawieniem od samotności, od szaleństwa, od niechęci ludzi nawet najbliższych.
Myślała, że i tak Jakub niebawem wyciosze na jednym z kamieni jego imię. A potem, tą samą silną i bezlitosną ręką, również imię jej, grzesznej. Czy dzieci znają jej polskie nazwisko? Na pewno nie słyszały go. Trzeba uprzedzić Jakuba, żeby na jej nagrobku wyrył nie D U D A K, ale S K U J B Y S Z E W S K A. Bo ona jest Skuj-by-szew-ska!... Nazwisko Dudak nadaje się jedynie dla motłochu, dla pospólstwa, ale nie dla potomków szlachty! Boże, jak bardzo pragnie, żeby pochowano ją nie na obcej ziemi; Litwa, choć taka dla niej dobra, mimo wszystko jest obca – lecz w ojczyźnie, to znaczy w Polsce! O ile przyjemniej jest leżeć wśród swoich niż wśród obcych! W rodzinnej ziemi nawet kości wolniej butwieją!
Kiedy Szachna umrze, Danuta-Hadassa zamówi mszę w kościele, a potem pomodli się za spokój jego duszy w synagodze rzeźników. Rabbi Hilel jest jej krajanem. Pochodzi z Lidy. Czasami rozmawia z nim po polsku i – o rozkoszy! – deklamuje mu wyuczone w młodości na pamięć wiersze Słowackiego albo Mickiewicza:

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie...

Jak zdrowie? Jak kara boska!...

Siedzisz przy łóżku umierającego Szachny, a przed tobą w dziwnym korowodzie przesuwa się wszystko, co minęło, przepływają twarze ludzi, którzy dawno spoczęli w Bogu: chudego jak tyczka Awnera – żebraka, który żebrał o wspomnienia, listonosza – podoficera policji Ardaliona Ignatiewicza Niestierowicza, który nie doczekał się powrotu syna znad perskiej granicy, teścia-olbrzyma Efraima Dudaka, oraz tych, którzy żyją do dzisiaj: najlepszego z najlepszych rabbiego Hilela i sklepikarza Chaskiela Bregmana, zwanego „Żydowskie wiadomości”, swojaka Gedalego Bankweczera, najlepszego krawca na całej Żmudzi, i bałaguły Pejsacha Hurwicza, którego konie są mądrzejsze niż ich właściciel; przed oczyma Danuty przemykali również możni tego świata – Daladier, Chamberlain, Hitler i Stalin, Rydz-Śmigły i prezydent Litwy Smetona; oni też byli mieszkańcami miasteczka. Młodszy syn Aron wycinał ich zdjęcia z kowieńskiej gazety żydowskiej, układał je w stosik, tasował i grał ze swoim przyjacielem piekarzem, Berlem Fajnem, w jakąś przedziwną, jedynie dla nich zrozumiałą grę, w której Stalin był zawsze czymś w rodzaju atutu i bez trudu mógł przebić i Chamberlaina, i Daladiera, i Hitlera, nie mówiąc już o prezydencie Litwy Smetonie.
Korowód ustawicznie się zmieniał: włączały się do niego wciąż nowe i nowe postacie – właściciel fabryki mebli Baruch Bruchis, w którego domu Danuta była przez jakiś czas służącą, i dobroduszne niedźwiedzisko policjant Tamulis ze swoją odwieczną towarzyszką – ćwiarteczką monopolowej wódki, którą nieraz osuszał wśród żydowskich nagrobków. Czasami policjant po bratersku trącał się z nimi, głośno wykrzykując czyjeś nazwisko: Sagałowski! Łantuch! Ajzykowicz!
Wszyscy oni wyłaniali się z ciemności bez jej woli, bezcieleśni, bezgłośni niczym obłoki; z nimi Danucie szybciej upływał czas; noc mijała niepostrzeżenie, nie pozostawiając po sobie ani uczucia przygnębienia, ani goryczy, czasami przynosząc nawet niezasłużoną ulgę.
Danuta-Hadassa nie miała wątpliwości, że te majaki, to pomieszanie nazw i osób, odzieży i rzemiosł, zadręczają również i Szachnę – niewątpliwie on też je widzi, chociaż szary popiół z piecyka coraz bardziej zaprósza jego oczy.

Grigirij Kanowicz, Nie odwracaj twarzy od śmierciSejny 2001, Fundacja Pogranicze.