Intelektualista przybywający z powojennego Wschodu i zabierający głos na forum kultur zachodnich przynosi ze sobą nie tylko zranioną dumę kultury pomniejszej, ale i głęboką dumę z tego, że na złość historii, która zamierzała przerobić go na inny rodzaj człowieka ("człowieka nowego"), pozostał Europejczykiem. "Spójrzcie na mnie - powie wam ten intelektualista - potrafię czytać, a nieraz nawet mówić w kilku językach nowożytnych; sam nauczyłem się łaciny i greki, żeby w oryginałach mieć dostęp do tekstów filozoficznych starożytności. Mogę dyskutować z wami o Homerze, Platonie, św. Augustynie, Szekspirze i Goethem albo o Flaubercie, Tomaszu Mannie, Kafce, Yourcenarze czy o Umbercie Eco. Albo nawet o Derridzie".
Tenże intelektualista ze Wschodu powie wam, że kultura nie była dla niego - tak jak dla was - naturalnym, organicznym rytmem ducha, lecz czymś w rodzaju kradzionego potajemnie, przyswajanego i magazynowanego tlenu, sposobem na przetrwanie w świecie duszonym kłamstwem, ideologią i wulgarnością. Będzie wam mówił o zbawczej roli kultury i nadal będzie żywił dla ducha Europy czułość, jaka może się zrodzić tylko ze świadomości wielkiego wobec niej długu.
Wszelako z drugiej strony zażąda on od tej historycznej Europy, która opuściła go na 45 lat i która obecnie odkrywa go ponownie z czymś na kształt dobrotliwego zakłopotania, aby przyznała mu prawo nie tyle do pławienia się w spóźnionych rozkoszach, ile raczej do korzystania z pomocy niezbędnej mu do leczenia nadwerężonych dusz i umysłów swych ziomków pozbawionych ongiś przywileju oporu poprzez kulturę.
Ten przywilej oporu poprzez kulturę streszcza poniekąd cały dramat krajów Europy Wschodniej. Z drugiej strony wyjaśnia on także to, co obecnie dzieje się w tych krajach, w każdym razie w Rumunii.
Zakrawa na paradoks, że społeczeństwa totalitarne to społeczeństwa par excellence odpolitycznione. W społeczeństwie totalitarnym polityka, czyli aktywność polegająca na uczestniczeniu w losach zbiorowości i w decyzjach jej dotyczących, jest monopolem znikomej mniejszości (niekiedy wręcz jednego człowieka) i wyrazem dyktatu. Reszta obywateli zepchnięta jest do poziomu dzieci - mówi im się, co mają myśleć, mówić i robić. W tym zamkniętym świecie, w którym najbardziej zagrożony jest zawsze duch, kultura staje się środkiem transgresji i jako taka nabiera znaczenia politycznego. Stanowi nie tylko scenariusz alternatywny, ale również ledwo zauważalną formę oporu przeciw całkowitej izolacji, zerwaniu ciągłości i umasowieniu. Jest ona pamięcią o zniszczonych wartościach i o możliwym ich odtworzeniu w przyszłości. Gdy wszystkie sposoby uczestnictwa w losach wspólnoty zostały wyeliminowane, kultura w cieniu nadal to uczestnictwo realizuje i przygotowuje odrodzenie. Z tego powodu jest czymś w najwyższym stopniu wywrotowym.
Mówię wam to wszystko jako ktoś, kto żył w samym centrum tego doświadczenia. O tym właśnie doświadczeniu chcę teraz opowiedzieć, mając przekonanie, iż w ten sposób staniemy bliżej sensu naszego spotkania, niż gdybym wam przedstawił chłodny raport o obecnej sytuacji kultury rumuńskiej.
Wirtuoz nowomowy spotyka filozofa
Ukończyłem Wydział Filozofii (oczywiście marksistowskiej) Uniwersytetu Bukareszteńskiego w 1965 r. Na materiał wykładów i seminariów składały się głównie fragmenty dzieł Marksa, Engelsa i Lenina; niekiedy sięgano do ich praźródeł - materialistów francuskich, Feuerbacha, a nieraz nawet do Hegla. Fundamentalne dzieła filozoficzne przechowywano w "zbiorach specjalnych", do których studenci mieli dostęp jedynie za specjalnym zezwoleniem. Przez pięcioletni okres studiów nikt z nas nie oglądał ani razu ani jednego tekstu Platona. Pewnego studenta przyłapanego w akademiku na lekturze Kanta wyrzucono z uczelni. Literatura filozoficzna sprowadzała się do streszczeń istniejących przekładów z filozofów radzieckich, głównie z pisma "Woprosy Fiłosofii". Odniesienia do "filozofii burżuazyjnej", pod którą to nazwę hurtem podciągano niemal wszystkich filozofów, od Platona do Schellinga, i całą współczesną filozofię zachodnią, można było czynić jedynie w duchu krytycznym i opierając się, rzecz jasna, wyłącznie na źródłach pośrednich.
Możecie sobie wyobrazić, jaki był horyzont kulturalny i mentalny absolwenta takiego wydziału. Stawał się on wirtuozem nowomowy znakomicie przygotowanym do roli "propagandysty", przyszłego funkcjonariusza Partii.
W 1967 r., dwa lata po ukończeniu tych studiów, poznałem Constantina Noicę. Był on przyjacielem i pokoleniowym kolegą Eugenea Ionesco, Mircei Eliadego i Emila Ciorana, lecz w odróżnieniu od nich po wojnie postanowił zostać w kraju. Gdyby on także osiadł we Francji, dziś jego nazwisko nie wymagałoby dodatkowych objaśnień, tak jak nie potrzebują ich nazwiska wymienionej przed chwilą trójki. Pozostał więc w kraju; gdy na Rumunię runął powojenny dramat, miał 40 lat.
Siedem czy osiem tomów, jakie wcześniej napisał, i fura przekładów z Arystotelesa, św. Augustyna, Kartezjusza, Kanta i Hegla trafiły do działów specjalnych w bibliotekach. Po dziesięciu latach aresztu domowego w prowincjonalnym miasteczku i po sześciu latach więzienia odsiedzianych z dwudziestopięcioletniego wyroku (za próbę przemycenia do Francji w celu opublikowania propozycji interpretacyjnej "Fenomenologii ducha" Hegla) pamięć o nim jako o człowieku kultury została wymazana z umysłów młodej generacji.
W publicznej przestrzeni kulturalnej pojawił się na powrót niedługo po wyjściu na wolność (w 1964), w momencie politycznego otwarcia, jakie towarzyszyło pierwszym latom rządów Ceaus¸escu. W 1967 r., kiedy go poznałem, był pracownikiem naukowym Ośrodka Logiki w Bukareszcie i poszukiwał właśnie "młodych zdolnych", żeby - jak to oznajmił, wychodząc z więzienia - zostać ich "trenerem kulturalnym". Razem z kilkoma przyjaciółmi trafiłem do kółka, jakie w tym celu utworzył, i od tego momentu zaczęła się dla mnie przygoda duchowa o znaczeniu rozstrzygającym dla całego mojego życia.
Raz na tydzień zbieraliśmy się u niego w domu. W ciągu pierwszego roku przechodził z nami ustęp po ustępie "Fenomenologię ducha" Hegla, dokonując interpretacji tego arcytrudnego tekstu w sposób tak oryginalny, jak wedle mej wiedzy nie uczynił żaden inny komentator, którego później zdarzyło mi się czytać. Na samym początku zrobił nam wykład o narzędziach filozofii, jako warunek dalszych spotkań stawiając opanowanie przez nas języków greckiego, łacińskiego i niemieckiego. W roku następnym za jego namową zapisałem się na drugi fakultet - filologię klasyczną Uniwersytetu Bukareszteńskiego, którą ukończyłem pięć lat później, w 1973 r.
Już na drugim roku tych studiów rozpocząłem pracę nad przekładem tekstu komentarza do Arystotelesa pióra Dawida Armeńczyka (z V w.), którego "Wprowadzenie do filozofii" parę lat później opublikowałem w Wydawnictwie Akademii. Jednego z moich przyjaciół o zacięciu orientalistycznym Noica nakłonił do studiowania sanskrytu, dla nas wszystkich zaś ułożył program lektur filozoficznych na kilka lat, obejmujący przerobienie podstawowych dzieł około tuzina najświetniejszych postaci europejskiej filozofii.
Kilka lat później zacząłem u niego prywatne seminarium z dialogów Platona na tekstach oryginalnych; gdy zaś w 1974 r. rozpoczęto edycję dzieł wszystkich Platona po rumuńsku, znalazłem się - obok profesorów hellenistów z uniwersytetu - w gronie tłumaczy i komentatorów filozofa.
W artykułach i książkach, które zaczęliśmy publikować - jak "Malowniczość i melancholia" Andreia Ples¸u (obecnego ministra kultury) z 1977 r., w studiach z filozofii logiki i esejach Sorina Vieru, w mojej pracy z 1975 r. "Tragiczność. Fenomenologia granicy i przekroczenia", w studiach z zakresu ikonologii i filozofii sztuki Victora Stoichiiy (obecnie profesora na uniwersytecie we Fryburgu szwajcarskim) - nie ma ani śladu zglajchszaltowanego myślenia epoki stalinowskiej. Nauczyliśmy się myśleć i pisać na własny rachunek i uświadamialiśmy sobie coraz wyraźniej, że zadaniem naszej generacji jest nawiązać do kultury rumuńskiej z okresu przedwojennego, tj. do momentu poprzedzającego katastrofę. Z drugiej strony książki, jakie Constantin Noica napisał w latach aresztu domowego w warunkach trudnej do wyobrażenia nędzy i braku nadziei na opublikowanie ich kiedykolwiek, a także powstałe już po odzyskaniu przezeń wolności, zaczęły systematycznie wychodzić rok po roku, niosąc z sobą powiew oryginalnej myśli i fascynując niepowtarzalnym stylem całe pokolenie, które w latach 70. dorastało do kultury.
Z punktu widzenia polityki kulturalnej naszą szansą było to, że w swym megalomańskim szale Ceaus¸escu uparł się, by myśl Marksa zastąpić własną; w ten sposób teren zarezerwowany dotąd dla filozofii stał się względnie wolny na spory kawałek czasu. Umożliwiło to z chwilą poluzowania marksistowskiej śruby publikację niektórych oryginalnych, nieortodoksyjnych prac, a także imponującej liczby przekładów dzieł presokratyków, Platona, Plotyna, Humea, Berkeleya, Kanta, Schellinga, Freuda, Fregego, Carnapa, Heideggera.
Cztery tysiące stóp ponad resztą ludzkości
W 1975 r., niedługo po przejściu na emeryturę, Constantin Noica wynajął nędzny, liczący osiem metrów kwadratowych pokoik w górskiej willi w okolicach Sybina, w miejscowości Paltinisi, położonej na wysokości 1400 m n.p.m., o 330 kilometrów od Bukaresztu, i przeniósł się tam. Z tą chwilą zaczął się najbardziej spektakularny okres naszej przygody. Gdy tylko mieliśmy parę wolnych dni, w grupie kilku jego uczniów spieszyliśmy do Paltinisu i tam, w górskim odosobnieniu, "cztery tysiące stóp ponad resztą ludzkości", jak mawiał z upodobaniem, podczas wielogodzinnych spacerów bądź kiedy zapadał wieczór, w pokoju opalanym drewnem odbywały się najbardziej fascynujące dyskusje, w jakich kiedykolwiek zdarzyło mi się uczestniczyć, dochodziło do pasjonujących wymian poglądów, do roztrząsania w sposób niebywale wyrafinowany i spontaniczny, ale też przyjacielski, naszych własnych tekstów poddawanych osądowi kolegów.
Tych kilkadziesiąt spotkań odbyło się w ciągu pięciu lat (1977-81); weszło mi w zwyczaj zapisywanie ich przebiegu pod koniec dnia. Zgromadzone w ten sposób zapiski, które z cichą nadzieją na publikację złożyłem w pewnym wydawnictwie na krótko przed moim wyjazdem do Niemiec (gdzie miałem ubiegać się o stypendium Humboldta) w 1982 r., liczyły około 350 stron i stanowiły wzorcową opowieść o dojrzewaniu w przestrzeni duchowej, o subtelnie pomyślanym przedsięwzięciu pedagogicznym, które zaczęło się od dobrowolnie przez obie strony przyjętego przymusu, zakończyło zaś wyzwoleńczym buntem.
Książka nosiła tytuł "Dziennik z Paltinisu. Pajdeja jako model w kulturze humanistycznej". Ukazała się w 1983 r. i była dla młodego pokolenia intelektualistów humanistów wydarzeniem epokowym. W świecie, w którym niemal wszechwładnie panowała nędza materialna i moralna, w którym zaczęła się już izolacja Rumunii (coraz częściej mówiło się nawet o jej "albanizacji"), w którym program telewizyjny trwał dwie godziny, z czego połowa była poświęcona rodzinie prezydenckiej, w którym prasa, teatr i film podlegały najokropniejszej cenzurze, a życie utraciło wszelkie ideały i sens - "Dziennik..." otwierał nagle okno z wnętrza jakiejś nieprzenikliwej, ślepej monady.
Każde piekło stawało się znośne, skoro możliwy był raj kultury. A stronice "Dziennika..." dowodziły, że ten raj jest możliwy, nawet w Rumunii Ceaus¸escu. Opisywały one drogę do tego raju jako drogę do wyzwolenia i wewnętrznej wolności. Ten świat koszmaru raptem stawał się znośny - wystarczyło trochę greki, trochę niemieckiego, trochę nabożnej lektury wielkich ksiąg ludzkości. Jednakże kultura nie była tutaj zwykłym szkolnym ćwiczeniem, nie miała kreować po prostu "człowieka kulturalnego", lecz czymś, co miało kształtować i przemieniać od wewnątrz - pajdeją, Bildung, formowaniem indywidualności, autonomicznej myśli wyrywającej się ze świata przymusowego i zaplanowanego ogłupienia. Tego, czego nie mogły zrobić szkoły i uniwersytety, dokonał pojedynczy człowiek.
Obok, czy może już poza dziełem Noicy, "Dziennik z Paltinisu" wykreował legendę. (Nie znaczy to, iżby owo doświadczenie całkowicie wyczerpywało horyzont kultury rumuńskiej, która poprzez rozmaite formy wyrazu - literaturę, malarstwo, muzykę, film - wszystkimi sposobami usiłowała przetrwać i zawsze jej się to udawało).
I legenda zaczęła działać, przenikać do życia. Rokrocznie tysiące młodych ludzi ze wszystkich zakątków kraju pielgrzymowały do Paltinisu, aby z pomocą "duchowego trenera" szukać życiowych rozwiązań. Nieraz w jego pokoju (tymczasem zmienił go na pomieszczenie normalnej wielkości) znajdowało się jednocześnie nawet kilkadziesiąt osób i żadna z nich nie odchodziła stamtąd bez poczucia głębokiej przemiany. W każdym razie wszyscy uświadamiali sobie, że również w dziedzinie duchowej, nie tylko cielesnej, istnieje rodzaj "niedomycia" i że kultura nie jest dla człowieka przygodną ozdóbką, lecz środowiskiem życiowym, dokładnie takim jak woda dla ryby i powietrze dla ptaka.
Podobną siłę perswazji okazywał, gdy trzeba było walczyć o sprawy ducha i kultury, skoro do swoich celów potrafił zjednać nawet wysokich urzędników partyjnych odpowiedzialnych za kulturę. Przecież w taki właśnie sposób zrodziła się choćby inicjatywa edycji dzieł Platona.
W ostatnich latach życia (umarł w grudniu 1987 r.) Constantin Noica stał się prawdziwą narodową instytucją (co prawda pod ścisłym nadzorem bezpieki); pozostawił kilkudziesięciu uczniów, których wykształcił osobiście, i kilka tysięcy tych, których uformował duch jego książek. "Szkoła z Paltinisu", którą stanowiło grono osób wymienianych w "Dzienniku...", stała się już pojęciem z historii współczesnej kultury rumuńskiej. "Dziennik z Paltinisu", opisujący scenariusz tego paradoksalnego wyzwolenia w typie symbolicznych "symplegad", o których mówi Mircea Eliade (ucieczka z przestrzeni hermetycznie zamkniętej), wydrukowano w ośmiu tysiącach egzemplarzy; egzemplarze odbite później na ksero i puszczone w obieg osiągnęły niebawem na czarnym rynku cenę 200 lei (przy oficjalnej cenie 9 lei za egzemplarz). Oto pikantny szczegół: wnet po ukazaniu się książki, zimą 1983, gdy masło było w Rumunii rarytasem, za egzemplarz "Dziennika..." oferowano cztery kostki masła. Nie chodzi tu rzecz jasna ani o tę książkę, ani o jej autora, lecz o doświadczenie, o jakim ona opowiada i jakie wskutek swej niecodzienności wzbudziło tak żywe zainteresowanie.
Sąd Ostateczny kultury
Constantin Noica pozostawił imponujący dorobek - ponad 10 tys. stron. Był zapewne ostatnim wielkim metafizykiem w tym stuleciu i ostatnim twórcą "Traktatu ontologicznego"; innym, nie mniej ważnym jego dziełem było ocalanie umysłów w czasach zapaści, której skutków nie potrafimy na razie ocenić, ba, nawet się ich nie domyślamy.
Rumunia nie miała ruchu podobnego do Karty 77 czy typu "Solidarności". Fakt, że nie było to możliwe, przypisać trzeba może sprawności Securitate albo może naszej słabości. Wszelako doświadczenie i zjawisko, jakie wam opisuję, zdają się czymś jedynym w swoim rodzaju w krajach Europy Wschodniej. (Zjawisko być może w jakiejś mierze podobne zaistniało w Czechosłowacji, gdzie wiązało się z osobowością filozofa Jana Patoczki).
Model ten ma rysy niezaprzeczalnie wspaniałe, ale i niedostatki. Z jednej strony w warunkach duchowego zamknięcia i izolacji, jakich nie zaznał żaden inny kraj wschodnioeuropejski, przeszkodził on w planowym i totalnym likwidowaniu kultury humanistycznej, postawił bowiem wszystko na ideę, że kraj historycznie zagrożony przetrwać może jedynie w sferze duchowej. Z drugiej jednak strony model ten, właśnie w imię owej idei, odwrócił się plecami do historii realnej, "zdarzeniowej", traktowanej jako "zwykła meteorologia" (raz pada deszcz, kiedy indziej jest pogodnie, to znów nadciąga burza itd.), a więc niewartej tego, by w nią poważniej inwestować. Dialog z ludźmi polityki, z przedstawicielami władzy, tymi "lokajami historii", wydawał się Noicy najzupełniejszym nonsensem; stąd dysydentów uważał on za ofiary iluzji szamoczące się w uścisku nierzeczywistości.
Tym sposobem można było obronić esencję cywilizacji, władza jednak pozostawała bezpośrednio niczym niezagrożona. Model ten formował zawodowców, ba, nawet wirtuozów kultury, lecz hamował wszelki spontaniczny impuls kontestatorski. Ze szkoły Noicy nie wyszedł żaden Havel, żaden też z jego uczniów nie został doradcą jakiegoś rumuńskiego Wałęsy. Noica wierzył tylko w Sąd Ostateczny kultury i w certyfikaty, z którymi można będzie na nim się stawić. Obchodziły go jedynie "konie wyścigowe", nie zaś "cyrkowe szkapy" biegające w kółko po arenie historii.
Mimo to po wydarzeniach z grudnia 1989 r. większość rumuńskich intelektualistów humanistów opuściła swe gabinety i wyszła na spotkanie wyznaczone im przez historię. Już 31 grudnia wszyscy adepci szkoły z Paltinisu znaleźli się - obok najgłośniejszych nazwisk rumuńskiej opozycji politycznej - w szeregach członków-założycieli Grupy na rzecz Dialogu Społecznego mającej pełnić w społeczeństwie funkcję miejsca refleksji i krytyki, wspierać rozwój autentycznego społeczeństwa obywatelskiego i natychmiast sygnalizować wszelkie potknięcia władzy niezależnie od tego, kto by ją w danym momencie piastował. Tygodnik "22" wydawany przez Grupę na rzecz Dialogu Społecznego już po kilku miesiącach stał się najbardziej prestiżową krajową publikacją demokratyczną, o znakomitym poziomie intelektualnym, usiłującą rozwijać dialog między różnymi warstwami społecznymi, między tymi warstwami a władzą, między większością i mniejszościami.
Nadzieja zbawienia
Bardzo długo wędrowaliśmy ku niewiedzy podtrzymywanej przez izolację, kłamstwa i sofizmaty, i tej wędrówki nie da się przekreślić w jedną noc ani nawet w ciągu kilku miesięcy. Być może takiej właśnie błędnej oceny sytuacji winni są rumuńscy intelektualiści. Przez lata zamknięci w kręgu swych książek nie zdawali sobie sprawy z głębokości schorzeń, jakie dotknęły ducha zbiorowego. I oto dziś doświadczają oni niemocy bezpośredniego dyskursu, przeżywają dramat lekarza mordowanego przez własnych pacjentów. Znowu skrycie zaczyna nas dręczyć myśl, że historia rozgrywa się gdzieś ponad naszymi głowami. Znów staje przed nami pełne niepokoju pytanie: co robić?
Znaczna większość z nas, uwikłana w zawrotny bieg wydarzeń bądź piastująca wysokie funkcje w sferze kultury, już od wielu miesięcy nie ma czasu na przeczytanie książki. Całkiem możliwe, że ta kulturalna rejterada jest równie naganna, jak byłoby naganne zamknięcie oczu i popadnięcie na nowo w milczenie. Być może droga do schorzałych dusz ludzkich jest równie długa, jak długa była sama choroba i jej inkubacja. Być może na tych ludzi nie mają już wpływu żadne fakty kultury ani siła słowa.
Może ważniejsze jest, byśmy skupili się na młodym pokoleniu i jego niezwykle inteligentnych jednostkach (to w gruncie rzeczy najcenniejszy kapitał Rumunów); może najsensowniej jest publikować książki i powrócić do bibliotek oraz między studentów. Może ważniejsze są stypendia zagraniczne, licea i instytuty, które u nas otworzycie (miejmy nadzieję, że będzie to możliwe); może ważniejsi są profesorowie, którzy przyjadą, by wykładać w naszych szkołach. Bo prawda jest taka, że po tylu stuleciach historii nadal nie wiemy, jakimi drogami duch przenika w świat.
Dla nas zaś, myślących o zbawieniu, którego nawet przebłysku na razie nie widać, może jest ważniejsze, byśmy na powrót weszli w scenerię Paltinisu, tym razem Paltinisu otwartego na historię, i byśmy pomyśleli o chwili, gdy będziemy wezwani na Sąd Ostateczny kultury powszechnej. Miejmy nadzieję, że na ten Sąd Bóg kultury wezwie nas razem z innymi krajami Europy.
Przełożył Ireneusz Kania
Gabriel Liiceanu (1942) - rumuński filozof i eseista, tłumacz Platona i Heideggera, wydawca dzieł Constantina Noicy i Emila Ciorana. Wykłada na Uniwersytecie Bukareszteńskim. Powyższy tekst pochodzi z książki "Dziennik z Paltinisu. Pajdeja jako model w kulturze humanistycznej", która ukaże się w styczniu w wydawnictwie Pogranicze.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji "Gazety"
G.Liiceanu, Dziennik z Paltinisu, przekład I.Kania, Pogranicze, Sejny 2001