Myśląc o Vincenzie, przypomniałem sobie człowieka, który należał do intelektualistów-pielgrzymów odwiedzających go przed wojną w Krzyworówni, jeszcze nie jako pisarza wybitnego, ale niezwykle mądrego gawędziarza. Szukali tam uspokojenia i inspiracji.
Ten pielgrzym to Jerzy Mieczysław Rytard. Zaczynał jako poeta w kawiarni Pod Picadorem w 1918 roku. Wspólnie z Jarosławem Iwaszkiewiczem tłumaczył "Iluminacje" Rimbauda. Pisał wiersze symbolistyczno-surrealistyczne, powieści o tematyce sportowej i tatrzańskiej. W Zakopanem prowadził amatorski Podhalański Teatr Ludowy i zakładał Teatr Formistyczny. Witkacy zapewnił Rytardowi odrobinę nieśmiertelności, pisząc entuzjastyczny szkic o jego powieści poetyckiej "Wniebowstąpienie": "Chwilami nie wiadomo, czy opisuje pejzaż, czy stan uczuciowy. Wszystko lśni u niego kolorami. [...] W zdaniach Rytarda nawet słowa nie oznaczające barw zdają się nabierać i potęgować swoją przestrzenność".
Ale "był to człowiek wyjątkowo nieszczęśliwy - mówił Iwaszkiewicz w "Książce moich wspomnień" - czy raczej, powiedzmy, miał wyjątkowego pecha. Malował abstrakcyjne obrazy w czasach, kiedy nikt o tym nie chciał słyszeć, próbował zrobić abstrakcyjny film, nie mogąc znaleźć nigdzie poparcia, pisał prozę wzorowaną na Rimbaudzie, której nikt nie lubił i nikt nie chciał drukować. Rytard nie miał dość siły woli, aby narzucić innym swoją koncepcję sztuki, zniechęcał się łatwo - no i nie miał żadnego oparcia.Uważam, że zmarnowały się w nim bardzo wielkie talenty".
Można powiedzieć, że zbrakło mu siły woli, ale nie tylko dlatego poniósł klęskę. Lata przedwojenne tracił, szukając środków wyrazu. Po wojnie nie mieścił się w schemacie. Pisał niewiele, chorował, żył w nędzy. Nie wypłynął na falach odwilży. Umarł w 1970 roku. Dobrze, że ocalały jego rękopisy. Są tam między innymi jego wspomnienia, podczas okupacji pisane w formie listów do przyjaciół. Na przykład do Stanisława Ciesielczuka, pochodzącego z chłopskiej rodziny ze Sławęcina pod Hrubieszowem, wiejskiego poety metafizycznego, zabłąkanego w dwudziestoleciu literackim.
Inne listy to "jakby cykl obrazów, scen, sytuacji i nastrojów związanych z wierzchowiną huculską". Pierwszym adresatem jest Stanisław Vincenz, drugim - Stanisław Ryszard Dobrowolski, nieźle zapowiadający się kiedyś poeta z grupy "Kwadryga", który w serwilizmie powojennym utopił talent pisarski. Trzeci z przyjaciół-adresatów to Petro Szekieryk-Donykiw, sąsiad Vincenza, wójt Żabiego, a zarazem autor powieści "Dido Iwanczyk", której fragment we własnym przekładzie dołączył Rytard do swoich wspomnień. Początkowo był bardzo zapalczywy. Szekieryk co i raz popadał w konflikt z polskimi władzami. Z opresji wyciągał go zwykle Vincenz, który, jak się zdaje, w końcu go po przyjacielsku utemperował.
Świat starowieku skończył się wraz z wejściem Sowietów. Autora "Na wysokiej połoninie", jak wiadomo, uratowali ukraińscy przyjaciele, wrócił z więzienia NKWD w Stanisławowie. Szekieryk-Donykiw zginął prawdopodobnie w łagrze. Tego Rytard chyba nie wiedział.
Czytając jego wspomnienia, a zwłaszcza rozdziały poświęcone Huculszczyznie, można się domyślić, dlaczego nie był tak naprawdę zawodowym literatem, to znaczy osobnikiem piszącym i publikującym niezależnie od okoliczności. "Słowo zostało dzisiaj sponiewierane i nadużyte. A gdy odezwie sie fłojera, ten skromny, prosty kawałek wydrążonego drzewa, jakże wiele mówią jej tony zawodzące, jękliwe, to znów zrywające się niespodzianie do jakiegoś szalonego, skocznego pędu w rozfalowane górskie przestrzenie."
Piotr Mizner "Dialog", marzec 2006
Stanisław Vincenz, Na wysokiej połoninie. Barwinkowy wianek. Sejny 2005, Pogranicze.