– Zanim jednak pan Jerzy zacznie opowiadać, najpierw musi się odbyć rytuał picia kawy. Mocnej kawy. To jeden z niewielu przejawów „nowo-czesności” i „miejskości”, bo poza tym pan Jerzy uwielbia tradycję. We wszystkim: w kultywowaniu miejscowej gwary, w ubiorze, w sposobie żywienia się. Jeszcze przed sześcioma laty brał udział w działalności miejscowego amatorskiego zespołu artystycznego i jeździł na koncerty na Litwę. To też u Skrypków cecha rodzinna. – Pytasz czy jestem szczęśliwy? Aha, a jakże, jestem. I to jeszcze jak szczęśliwy! – rozpoczyna pan Jerzy długą, od czasu do czasu przeplataną filozoficznymi sentencjami opowieść o swoim życiu, o ludziach, którzy w większości już odeszli w zaświaty, o wydarzeniach, które są już odległą historią, a które dla niego pozostały „dniem wczorajszym”. Tylko słuchaczy ma coraz mniej. Rówieśnicy, co to tamte najciekawsze czasy pamiętali – poumierali, młodych, zabieganych, zagonionych codziennymi kłopotami, zapatrzonych jedynie w mamonę – nie bardzo to wszystko interesuje. Dlatego pan Jerzy bardzo rad jest gościom, którzy go od czasu do czasu odwiedzają. Chętnie dzieli się z nimi swoimi wspomnieniami i przemyśleniami. – Przyjeżdżają ludzie uczeni, z miasta, aż z Litwy, żeby spisać moje życie. Ot, choćby ostatnio. Przychodzi rano sąsiad Dabulis i mówi: Skrypko, nie wychodź dziś z domu, bo przyjadą z Wilna. Dobrze, że uprzedził, bo ja dzień w dzień przed obiadem biorę kijek i idę na trzykilometrowy spacerek po wiosce. Więc tym razem siedzę i czekam. Czekam godzinę, czekam dwie, i nic – nikt nie przyjeżdża. Ot, myślę sobie, durnia ze starego zrobili i tyle. Już zaczynam ubierać się, kija w sieni szukam, aż tu zajeżdża na podwórko taksówka. Jak zakręci, jak zahamuje, aż błotem ściany ochlapało. Wchodzą do kuchni młode kobiety. Nie jedna – aż trzy. Mówią, że są z Wilna, i jak nie zaczną wałkować, jak pytać! O wszystko: o moje dzieciństwo, które minęło na początku XX stulecia, o młodość spędzoną tuż przy samej litewskiej granicy, o drugą wojnę światową, o trudne lata powojenne, o stosunki między Polakami i Litwinami. Pytają, jak tu w Dusznicy przed wojną bywało, czy bardzo nas kopiści gnębili, co robiłem w czasie niemieckiej okupacji? Ksiądz na spowiedzi nigdy mnie tak nie wypytywał. Ja opowiadam, a one bez przerwy piszą. – Po co wam to potrzebne? – pytam. – Dla potomnych – powiadają. Może kiedyś nawet książkę o panu napiszemy. – Książkę?
O mnie? A czy ja taki ważny, żeby o mnie książkę pisać? Ani ja minister, ani uczony. Dwie klasy mam ukończone, a i te po litewsku... – Ale pana w wiosce najbardziej szanują – powiadają dziewczyny z Wilna. – Faktycznie, coś w tym może i jest – kontynuuje rozpoczętą opowieść pan Jerzy. – Tyle razy sołtysem mnie wybierali, a przecież było w wiosce wielu, i bardziej uczonych, i bogatszych, i lepszych gospodarzy, i młodszych. Jak tak sobie przypomnę, to rzeczywiście, wychodzi na to, że z nikim się nie pokłóciłem, nie pogniewałem, a przecież różni ludzie tu byli, a i ja bywałem między różnymi – pomiędzy Litwinami, Polakami, Moskalami, Żydami. Różni tu byli – zawiesza na chwilę głos pan Jerzy, aby wypić łyk mocnej kawy, a po chwili znów opowiada. – Zaraz za Żegarami, w Sztabinkach, w Hołnach Wolmera przed wojną Moskale mieszkali [staroobrzędowcy – przyp. E.P.], nawet swoją cerkiew [molennę – przyp. E.P.] mieli. Fajni byli chłopcy, nic złego o nich nie powiem. A jacy robotni. I o mnie pamiętali. Zimą 1941 r. wszystkich Moskali – tak jak i podsejneńskich Litwinów – Niemcy wypędzili na Litwę. Żeniłem się już na Litwie, w wiosce Navinykai. Moskale ze Sztabinek mieszkali niezbyt daleko, więc jak się o moim weselu dowiedzieli, to przyjechali w kilkanaście sań. Na wesele sąsiada trzeba koniecznie przyjechać – mówili. Ach, jak grali, jak śpiewali, jak tańczyli. To dopiero było wesele. Miejscowi nie mogli się nadziwić, bo takiego nikt z nich nie miał – uśmiecha się na wspomnienie owych wydarzeń sprzed ponad sześćdziesięciu lat Jerzy Skrypko. – I Żydzi u nas mieszkali, aha! Nie tylko w Sejnach, ale i u nas w Dusznicy – Chmielewscy, Konkowie... – Dobrzy byli Żydzi – wspomina pan Jerzy. Jak komu we wsi zabrakło na wiosnę paszy dla bydła, to zaraz szedł do Auzera Konki – ten zawsze poratował. Jak zabrakło paru groszy na ziarno siewne – to samo.
Z Tolem i Fejgiczką to razem na zabawy chodziliśmy. Szczególnie Fejgiczka wszystkim się podobała. Ładna była, zawsze pięknie ubrana w kupne rzeczy, nie tak, jak nasze wioskowe dziewczyny – w samodziały. Jak przyjeżdżali chłopcy z innych wiosek, to żadnemu nawet do głowy nie przyszło, że to Żydóweczka. Każdy rwał do tańca, bo Fejgiczka tańczyła „jak wiatr”... Pan Jerzy jeszcze dziś, po tylu dziesięcioleciach, wspominając Fejgiczkę, aż cmoka, a w jego oczach zapalają się figlarne ogniki. – I nikt z naszych, znaczy z dusznickiej młodzieży, nie miał prawa nawet jednego złego słowa powiedzieć o Tolu albo o Fejgiczce. Cicho, sza. Nie to, co dziś, kiedy bez przerwy się sły-szy: a to ty Żyd, a to ty Cygan, a to ty Litwin, a to ty Polak, a to ty Ruski, a ty to Pruski. Co za różnica? Trzeba tylko człowiekiem być – pan Jerzy dorzuca do opowiadania filozoficzną myśl. Takich mądrych zdań w tej rozmowie padnie wiele, ale zanim to nastąpi, drobnymi łyczkami popijamy kawę i zagryzamy ciastem, które właśnie podała wnuczka gospodarza. – Jak wróciłem z niemieckiego obozu – ciągnie swą opowieść pan Jerzy – nie było już w Dusznicy ani Tola, ani Zyski, ani Fejgiczki. Ludzie opowiadali, co się z naszymi sąsiadami działo, jak ich głodnych pędzili w stronę Litwy, jak z małymi dziećmi po kilka dni koczowali pod gołym niebem w jesienne słoty i chłody. Nie bardzo wypadało twardemu chłopu, co to z wojny wrócił, płakać, ale nic na to nie mogłem poradzić, łzy same po policzkach spływały – kap, kap, kap – wspomina odległe lata i tragiczne zdarzenia pan Jerzy. – Bo co z tego, że to Żydzi?
Jerzy Skrypko urodził się w 1911 r. w Dusznicy, co leży po wschodniej stronie jeziora Gaładuś. W dokumentach ma napisane, że urodził się w Polsce, ale to niezupełnie tak. Wtedy, w 1911 r., nie było tu jeszcze ani Polski, ani Litwy –była „Rasieja”, jak się na wsi mówiło. Ogromna, potężna. I chyba nikt nie przypuszczał, że ta wielka i wieczna „Rasieja” może kiedyś upaść. Co zasobniejsi gromadzili swoje oszczędności w papierowych banknotach, a nie w złotych rublówkach. Bo po co? Złote monety łatwiej zgubić, kieszenie od nich się dziurawią... Więc chowano w siennikach zwitki papierowych rubli, bo przecież „Rasieja” jest wieczna. Aż nagle wybuchła wojna i wieczna „Rasieja” się skończyła, a jej pięknie wydrukowane banknoty diabli wzięli. Wtedy właśnie do spokojnej litewskiej Dusznicy przyszła wielka polityka. Najpierw, w 1918 r. w Dusznicy powstała szkoła. Mała, zaledwie dwa oddziały, a nauczano w niej po litewsku, czego nigdy wcześniej nie było. Dawniej to zimą chodził od domu do domu daraktorius i uczył dzieci pisać i czytać. A wszystko to odbywało się nielegalnie. Teraz była prawdziwa szkoła, a na lekcje przyjeżdżał nauczyciel z pobliskich Łoździej. [Przed pierwszą wojną światową, zanim nie poprowadzono polsko-litewskiej linii demar-kacyjnej, Dusznica należała do parafii Łoździeje – przyp. E.P.] Nie trwało to jednak długo, bo razem z „wielką polityką” do Dusznicy przyszła granica. – Najgorsze było to – powiada pan Jerzy – że Dusznica została podzielona: większa część została przy Polsce, a mniejsza znalazła się na Litwie. Tak zostało do dziś. Litewska szkoła w Dusznicy przestała istnieć, bo granica była nie do przebycia i nauczyciel z Łoździej już nie mógł przyjeżdżać. Wprawdzie we wsi utworzono polską szkołę, ale Jerzy do niej nie poszedł. Nie dlatego, że była polska, ale po prostu ojciec się rozchorował i ktoś musiał zabrać się za gospodarowanie na dwudziestu hektarach kamienistej dusznickiej ziemi. A potem przyszła jeszcze większa polityka, a na imię jej było wojna – opowiada dalej, ale przedtem prosi o następną filiżankę kawy.
Był ranek 22 sierpnia 1939 r. Pan Jerzy wstał bardzo wcześnie, zaprzągł konie i poszedł orać świeże rżysko. Zanosiło się na tęgi upał, więc postanowił do przedpołudnia zaorać, ile się tylko da, by potem, gdy najbardziej będzie dokuczał skwar, dać odpocząć sobie i spoconym koniom. Głównie chodziło o konie, bo w tradycyjnej Dusznicy koń liczył się najbardziej. Nie zdążył wyorać nawet dwóch bruzd, gdy od strony wioski nadbiegł zdyszany Piotruś Skrypko, syn sołtysa. Już z daleka piskliwym głosem wołał: „dede Jurgi, dede Jurgi, jumiem popierius” (Wujku Jerzy, wujku Jerzy – jakiś papier dla was). Pan Jerzy z drżeniem serca otworzył kopertę i z trudem, oczyma i ustami nienawykłymi do zadrukowanego papieru, zaczął czytać urzędowe pismo.
A tam było napisane: w ciągu dwóch godzin od chwili otrzymania wezwania ma stawić się w Suwałkach, w pułku piechoty. – Znaczy mobilizacja, znaczy będzie wojna z Niemcem, o której mówiono już od wiosny – pomyślał pan Jerzy i nagle cały jego świat jakby się zawalił. Wszystko dokoła straciło sens: bure rżysko czekające na lemiesz, niewyprzęgnięte konie, migocące w dole srebrem jezioro. Tylko w książkach, na filmach i w piosenkach młodzi mężczyźni idą na wojnę z radością i ochoczo, nijak nie mogąc doczekać się chwili, gdy wreszcie będą mogli oddać życie za ojczyznę. Rzeczywistość jest zgoła inna.
Jerzy zaczął gorączkowo zastanawiać się: stawić się do wojska, czy lepiej uciec? Tuż za górką – słabo strzeżona litewska granica. Przejść wieczorem na tamtą stronę – żaden problem. Jerzy zna przecież wszystkie ścieżki; do 1935 r. duszniczanie każde lato jeździli na tamtą stronę na swoje pola, które pozostały na Litwie po wytyczeniu polsko-litewskiej linii demarkacyjnej.
Tylko przepustkę od suwalskiego starosty trzeba było mieć. Nieraz chodziło się też z przemycanym workiem soli na plecach albo ze zwojem dobrego angielskiego sukna. Najważniejsze – przejść granicę, a tam, na Litwie, jakoś się życie ułoży – pospiesznie układał w myślach pierwszy scenariusz.
Ale wnet opadły go wątpliwości: No, dobrze, granicę przejdę, ale co potem? Wojna się skończy, a do Dusznicy już nie będę mógł wrócić – jak wrócę, będą sądzić za dezercję, może nawet rozstrzelają.
Bo i skąd Jerzy Skrypko, rolnik z nadgranicznej Dusznicy miał wiedzieć, jak się potoczą dalsze losy Polski? O groźbie wojny z Niemcami mówiło się od wiosny, ale czyż Hitler odważy się? U sołtysa było radio „na kryształek”, więc w niedzielne popołudnia mężczyźni zbierali się w sołtysowej chałupie, kładli radiowe słuchawki do blaszanej miednicy i słuchali. Z Warszawy i z Wilna po polsku, z Kowna po litewsku. Spośród trzasków i pisków można było wyłowić słowa o tym, że w razie wojny z Niemcami „nie oddamy ani jednego guzika”, i że „Hitler myślał całe lato, całe lato, a my sobie gwiżdżem na to, gwiżdżem na to...”. Tu, w nadgranicznej Dusznicy, myśl o wojnie była jakaś nierealna. A teraz nagle, w ciągu kilkunastu minut trzeba zdecydować: iść na tę wojnę, czy nie? W swoim chłopskim rozumowaniu pan Jerzy nie kierował się żadnym tam patriotyzmem, ale zwyczajną zimną kalkulacją. Dla dusznickiego chłopa w 1939 r. takie pojęcia, jak: „ojczyzna”, „patriotyzm” nie istniały; po prostu, w jego wsi nikt się nad tymi pojęciami nie zastanawiał. Ojczyzną Jerzego była Dusznica, było nią gminne Krasnowo, Sejny, do których raz w miesiącu jeździło się na jarmarki, Berżniki, dokąd jechało się na odpusty. Nie jakaś tam Warszawa, nie Kraków, nie abstrakcyjna Polska, której tak naprawdę nigdy w życiu nie oglądał.
Polskę w Dusznicy na co dzień reprezentowali żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, a kontakty Litwinów – mieszkańców strefy nadgranicznej – z umundurowanymi przedstawicielami państwa polskiego nie należały ani do miłych, ani przyjaznych.
I gdy tak rozważał: iść na wojnę, czy czmychnąć na Litwę, przed oczyma pojawił się obraz sprzed dziesięciu lat. Oto on – szesnastoletni Jurgucis (tak zwano go po litewsku) tuż przed świtem wraca z wiejskiej zabawy, na której przygrywał na nowiuteńkich skrzypcach. O takich skrzypeczkach marzył latami. Od zawsze, od jak dawna pamięta, chciał być wiejskim muzykantem. Gdy był maleńkim chłopcem, zrobiono mu takie dziecinne małe skrzypeczki: na lipowej deseczce rozpięto pięć drucików i kazano na tym grać. Potem nauczył się gry na prawdziwych skrzypcach u sąsiada. Gdy miał lat dwanaście, ojciec wystarał się o kilka amerykańskich dolarów i w Suwałkach kupił prawdziwe. Drogie były, kosztowały tyle, ile dobra krowa na targu – ogromny wydatek. I oto Jerzy wraca nad ranem z wiejskiej zabawy, na której grał na tych nowych skrzypcach. Był muzykantem, był kimś bardzo, ale to bardzo ważnym. Gdy już miał skręcić w ojcowskie opłotki, nagle na drodze pojawił się kapral ze strażnicy Korpusu Ochrony Pogranicza.
– Stój, kto idzie – padło wezwanie ostre jak trzaśnięcie batem. – Aaa, Jerzy Skrypko... Co? Pewnie nie wiesz chamie, że tu, nad granicą, od zachodu do wschodu słońca nie wolno wychodzić z domu? Może nie słyszałeś, co? Pokaż, co tam niesiesz pod pachą? Może broń? Kapral wyrwał Jerzemu z rąk skrzypce, uchwycił je obiema rękami i z rozmachem uderzył o drewniany słupek w płocie. Jerzy zdążył jedynie usłyszeć – a może mu się tylko tak wydawało – jęk pękającego pudła rezonansowego. Z no-wiutkich wymarzonych skrzypeczek pozostały drzazgi. Nawet nie poz-bierał resztek, tylko zapłakany, jak skrzywdzone dziecko, wrócił do ojcowskiej chaty. Sąsiedzi radzili, by kaprala podać do sądu o odszko-dowanie, ale ojciec powiedział: nie trzeba, sprawę wygramy, albo i nie, a kopiści całej rodzinie żyć nie dadzą. Mało to ludzi w Burakach, w Wołyń-cach, w Przystawańcach zbili do utraty przytomności, a i przypadki zabójstw zdarzały się... I oto ta Polska – Polska kaprala z KOP-u wzywa Jerzego Skrypkę do obrony przed Niemcami. Uciekać na Litwę, czy jechać do Suwałk? Z takimi oto myślami bił się w pogodny sierpniowy ranek 1939 r. Za zieloną granicę nie poszedł. Wyznaczoną przez sołtysa furmanką pojechał do Sejn, a stamtąd czerwonym autobusem do Suwałk, gdzie zaopatrzono go w mundur, karabin i wraz z kilkoma setkami podobnych mu wiejskich chłopców wsadzono do oczekującego na dworcu pociągu. Oficerów żegnały eleganckie, pięknie ubrane żony; gdy pociąg ruszył, jeszcze długo machały mokrymi od łez chusteczkami. Jerzego Skrypki nie żegnał nikt – tam w Dusznicy, jakby nigdy nic, trwały letnie prace polowe. Było to gdzieś w okolicach Goworowa, nazwy wsi pan Jerzy dokładnie już nie pamięta. Ich batalion, pod naporem niemieckich czołgów i pod ogniem dział poszedł w rozsypkę. W jakiejś wiejskiej chacie, co to wyglądała na najzamożniejszą, poprosili o wodę. Gospodyni, którą okazała się miejscowa nauczycielka, poczęstowała jajecznicą i zaproponowała: wystaram się dla was we wsi o cywilne ubrania. Przebierajcie się i lasami przedzierajcie się do domów. Nic tu już po was, waszego pułku zapewne nie odnajdziecie, a wojnę z Hitlerem już przegraliśmy. Propozycja, choć sensowna, była spóźniona, bo w tym momencie za oknem pojawił się niemiecki patrol na motocyklach. Załomotano do drzwi i padł gardłowy rozkaz: „Haende hoh”!
Najpierw pędzono ich piechotą zakurzonymi piaszczystymi drogami. Porządnie, po niemiecku – szóstkami. Po obu stronach kolumny uzbrojeni konwojenci i psy. Poprzez tłumacza zapowiedziano: jeśli któryś zrobi dwa kroki w bok – będzie zastrzelony bez uprzedzenia. Ile tych „szóstek” było, tego pan Jerzy nie wiedział. Mówiono, że może dwa, może trzy tysiące chłopa, a po drodze wciąż dołączali nowi. Szli na północ, w kierunku pruskiej granicy. Okoliczna ludność chyba wiedziała, że tędy będą pędzić polskich jeńców, bo w mijanych wsiach na drogę wylegali wszyscy: kobiety, dzieci i starcy. Przynosili i dawali żołnierzom, co kto miał: bochenki świeżego chleba, kawałki słoniny, osełki masła. Pytali o krewnych i znajomych, których najczęściej w kolumnach nie było. Machaniem spracowanych rąk i babskich chustek oraz znakiem krzyża biedna mazowiecka i kurpiowska Polska żegnała żołnierzy swojej rozbitej armii. Tego obrazu Jerzy Skrypko nie zapomniał do dziś, choć minęło już sześćdziesiąt pięć lat.
Na stacji w Johannisburgu (obecnie Pisz) załadowano ich do ceglano-brunatnych wagonów towarowych. Dokąd powieźli, tego nikt nie powiedział, a drzwi wagonów były zamknięte na głucho, więc nawet nazw mijanych stacyjek nie można było odczytać. Zatrzymywali się na dłużej tylko wtedy, gdy mijali się z nadjeżdżającymi z przeciwka pociągami pełnymi niemieckich żołnierzy. Oni jechali zabijać, więc mieli pierwszeństwo przed już pokonanymi.
Wyładowali się na przedmieściach Koenigsbergu (Królewca). Potem pędzono ich pieszo na drugi kraniec miasta. Pewnie celowo, aby obrazem brudnych jeńców nasycić pełne żądzy odwetu oczy królewieckiej gawiedzi.
– Byli tacy – wspomina tamte wydarzenia pan Jerzy – szczególnie starsi, którzy ze współczuciem kiwali głowami, a nawet starali się ukradkiem podać paczkę papierosów czy kilka cukierków, ale podrostki w pięknie uszytych mundurach Hitlerjugend rzucały w jeńców kamykami i papierami. Szydzili, choć ci, na szczęście, niewiele z tego rozumieli.
Po tygodniu spędzonym w potwornie ciasnej i dusznej hali jakichś warsztatów remontowych znowu popędzono ich na dworzec, zamknięto w towarowych wagonach i wywieziono w kierunku Landsbergu (obecnie Górowo Iławeckie). Teraz już powiedziano, że jadą do obozu jenieckiego Stalag I A – Stablack. Dziś miejscowość nazywa się Kamińsk i niewielu jej obecnych mieszkańców wie, że w latach 1939–1945 mieścił się tu największy w Prusach Wschodnich obóz jeniecki. – Ustawiono nas w szeregu na placu alarmowym przed obliczem grubego faceta, do którego zwracano się: Herr Ingenieur (panie inżynierze) – snuje swoją opowieść Jerzy Skrypko. – Inżynier najpierw nas dokładnie obejrzał, a następnie zapytał: Wer ist Maurer? (Kto jest murarzem?) Z szeregu wystąpiło nas dwóch: ja i Niewulis z Widugier. Inżynier kazał wsiąść do samochodu i pojechaliśmy poza obozowe druty. Nie wiem, jak daleko ujechaliśmy, ale w końcu samochód zatrzymał się u wejścia do podziemnych pomieszczeń u podnóża stromego wzniesienia górującego nad lekko pofalowaną okolicą Stablacku. Weszliśmy do środka, do korytarza o świeżo wymurowanych czerwonymi cegłami ścianach i suficie. – Bedzieta tynkować, jo – powiedział nasz inżynier mazurską gwarą. – Tu mata cyment i piasek, a wode wam psywiozo, jo – zakończył krótką instrukcję. – Szkopuł w tym – mówi pan Jerzy – że ani ja, ani Niewulis nigdy w życiu nawet nie trzymaliśmy kielni w ręku, a tu nagle trzeba tynkować. Ale cóż, trzeba spróbować, a nuż się uda. Cement z piaskiem i wodą wymieszany, kozły pod ścianą ustawione, więc nie ma rady, czas zaczynać tynkarską profesję. Nabrałem zaprawy pełną kielnię i rzucam o ścianę; widziałem kiedyś w Sejnach, jak w podobny sposób majster tynkował kamienicę. Ile tej zaprawy rzuciłem na ścianę, tyle samo jej opadło na ziemię; ani odrobina nie utrzymała się. Mazurskojęzyczny inżynier popatrzył spode łba, ale nie powiedział nic; nadal przechadzał się po nieszczęsnym korytarzu tam i z powrotem. Rzuciłem zaprawą jeszcze raz, z tym samym skutkiem. Za trzecim razem wziąłem większy rozmach i z całej siły cisnąłem zaprawą o ścianę. Nie zauważyłem, że pod rękę nawinął się inżynier. Tym razem zawartość kielni najpierw wylądowała na ścianie, a następnie, również w całości, na nienagannie skrojonym inżynierskim garniturze.
– Du..., du..., bist du Maurer? – ryknął inżynier. – Nein, ich bin Bauer – odpowiedział pan Jerzy. – Du bist kein Bauer, sondern Schwein! – (Ty,...ty... ty jesteś murarzem? Nie, ja jestem rolnikiem. Ty nie jesteś rolnikiem, tylko świnią) – wykrzyknął inżynier, tym razem po niemiecku, cały purpurowy ze złości. Na pożegnanie murarskiego zawodu otrzymaliśmy od mazursko-języcznego inżyniera po potężnym kopniaku w tylną część ciała i, tym razem już pieszo, wróciliśmy do obozu. Upiekło się. Może dlatego, że nasz inżynier chyba jednak nie był stuprocentowym Niemcem – zastanawia się pan Jerzy.
Do dziś nie wiemy, do czego Niemcom służyły owe podziemne korytarze. W kilkanaście lat po wojnie odkryto aż kilka stalowych drzwi wiodących do wnętrza góry koło Dzikowa. Podobno na jej szczyt prowadziła rura i do wnętrza lała się woda. Ekipy poszukiwaczy skarbów szukały tam nawet legendarnej bursztynowej komnaty, ale podziemnych pomieszczeń nie udało się spenetrować. Góra nadal skrywa swoje tajemnice. [Dziś historię Stablacku, czyli staropruskiego Stabelauks, a polskiech Stabławek bada nauczyciel historii ukraińskojęzycznego liceum ogólnokształcącego w Górowie Iławeckim, Jerzy Necio – przyp. E.P.].
Pewnego razu w Stalagu I A zdarzył się wypadek, którego pan Jerzy nigdy nie zapomni. A było tak: do obozowej kuchni przywieźli buraki pastewne. Ogromny wóz postawiono pod ścianą, obok zsypu do piwnicy. Wartownik na chwilę odwrócił się, aby coś powiedzieć szefowi kuchni. Moment wykorzystał jeden z jeńców – chwycił burak w obie ręce i zaczął uciekać w kierunku baraków mieszkalnych. Nie uciekł daleko – huknął karabinowy strzał i jeniec upadł. Gdy podbiegli doń inni, był już martwy. W kurczowo zaciśniętych dłoniach wciąż trzymał pastewny burak.
Wczesną wiosną 1940 r. do obozu Stalag I A zjechali się goście, a byli nimi wschodniopruscy „bauerzy”, czyli właściciele ziemscy, którym niemieckie władze zaproponowały jeńców wojennych jako bezpłatnych robotników rolnych. Korzyści były wielostronne: rząd III Rzeszy pozbył się obowiązku choćby najskromniejszego karmienia jeńców; „bauerzy” zyskali darmową siłę roboczą; sami jeńcy też byli zadowoleni, u „bauerów” karmiono bowiem na ogół lepiej niż w obozie.
Jerzy Skrypko trafił do wioski Schilbruch w Kreis Goldap (powiecie gołdapskim), tuż koło miejscowości Trakenen [obecnie Jasnaja Poliana w Obwodzie Kaliningradzkim – przyp. E.P.], rozsławionej w Europie przez stadninę koni rasy trakeńskiej. Wioska nazywała się Schilbruch dopiero od 1938 r., od czasów słynnego hitlerowskiego „drugiego chrztu Prus”, ale prawie nikt jej tak nie nazywał. Mieszkańcy nadal używali starej litewskiej nazwy Akmenenai. Nawet w oficjalnej niemieckiej literaturze okolice te nazywano nadal Małą Litwą. Większość mieszkańców znała język litewski, choć przyznawanie się do litewskich korzeni w hitlerowskich Niemczech nie było już mile widziane. Znał ten język również Denapel, do którego trafił polski jeniec, Jerzy Skrypko.
– Dobrzy to byli ludzie – mówi o swoich byłych „chlebodawcach” pan Jerzy. – Za byle co nie karali, nie żałowali jedzenia; przy szczególnie uroczystych okazjach nawet do wspólnego stołu zapraszali. Wigilię Bożego Narodzenia u Denapelów pan Jerzy pamięta, jakby to było wczoraj. – Gdy się ściemniło, zasiedliśmy przy dużym stole na środku pokoju. W rogu stała choinka – taka sama, jak u nas. Tyle tylko, że zamiast Gwiazdy Betlejemskiej, na czubku drzewka była przymocowana świecąca swastyka. Stary Denapel może i nie był zbyt gorliwym narodowym socjalistą, ale na święta przyjechali jego trzej synowie: dwaj służyli w Wehrmachcie, a jeden w policji; więc to głównie dla nich była przeznaczona owa choinkowa ozdoba. Zanim zasiedli do stołu, cała rodzina wstała i zgodnymi głosami zaśpiewała: „Deutschland, Deutschland ueber alles...” Potem nastąpiły świąteczne życzenia i słynne niemieckie kolędy.
Choć to była wojna, choć również w Rzeszy obowiązywało racjonowanie żywności, wigilijny stół aż uginał się od kiełbas, szynek, rolad i butelek reńskiego wina. – Denapelowie nijak nie mogli zrozumieć, dlaczego nie biorę do ust mięsa – wspomina pan Jerzy. – Gdy im wyjaśniłem, że u katolików Wigilia jest dniem postnym, młodzi Denapelowie aż gęby pootwierali ze zdziwienia. Dopiero stara Denapelowa wyjaśniła synom, na czym polega różnica między protestancką a katolicką Wigilią. Po wigilijnej kolacji Denapelowa naładowała koszyk jedzenia, abym ja i moi koledzy mieli coś do zjedzenia w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, bo na noc wszyscy jeńcy byli odprowadzani przez wachmana spać do jednego z budynków stojących pośrodku wsi.
Jerzy Skrypko w niewoli nie przebywał zbyt długo. Na mocy niemiecko-radzieckiego porozumienia, jeńcy narodowości litewskiej i białoruskiej zostali zwolnieni i przekazani stronie radzieckiej, a stamtąd, przez zieloną granicę powrócił do rodzinnej Dusznicy. Nie na długo.
Już późną jesienią 1940 r. po podsejneńskich i podpuńskich wsiach zaczęły chodzić słuchy, że Litwini i Rosjanie z terenów polskich włączonych do III Rzeszy, zostaną deportowani do ZSRR. Początkowo nikt w to nie wierzył. – Ot, mówiono – Niemcy chcą zastraszyć, żeby naród był bardziej posłuszny władzy okupacyjnej i tyle. Ale po kilku dniach na słupach, na drzewach, na ścianach budynków zaczęły pojawiać się obwieszczenia po litewsku i po rosyjsku, a tam było napisane między innymi: „Rozpoczyna się przesiedlanie mieszkańców do ich ojczyzny. Przesiedlanie odbywa się na podstawie całkowitej dobrowolności (...)”.
10 stycznia 1941 r. przedstawiciel III Rzeszy W. Neldke i pełnomocnik rządu sowieckiego w okupowanym przez Sowietów Kownie N.G. Pozdniakow podpisali porozumienie o repatriacji z okupowanej przez Niemcy Suwal-szczyzny ludności narodowości litewskiej do Litewskiej SRR, zaś ludności narodowości niemieckiej, zamieszkałej na terenie Litwy – do Rzeszy. Zaraz potem w Sejnach, Suwałkach i Puńsku zainstalowały się specjalne komisje repatriacyjne. Przybyli przedstawiciele władz sowieckich, tu zwani „delegatami”, aby „we właściwym świetle” przedstawić nową radziecką rzeczywistość na Litwie i agitować miejscowych Litwinów do „powrotu do ojczyzny”. – Na Litwie ziemie są znacznie bardziej żyzne – mawiali „delegaci”. – Zapewnimy wam wszystkim dobre gospodarstwa. Ale czas mijał, a chętnych do wyjazdu można było na palcach policzyć. Wówczas na pomoc radzieckim „przyjaciołom” pospieszyło hitlerowskie gestapo. 53 wpływowych rolników i przedstawicieli miejscowej litewskiej inteligencji bez żadnego powodu znalazło się za kratkami w suwalskim więzieniu. Dopiero po kilku miesiącach, gdy podpisali zgodę na „repatriację”, wypuszczono ich na wolność. Dla zastraszenia pozostałych, kilka znaczniejszych, bardziej światłych rodzin wywieziono do przymusowej pracy w Prusach Wschodnich. Rodzina Dapkiewiczów z Żegar znalazła się w powiecie darkiejmskim. Na pisemną prośbę emigracyjnych władz litewskich o zaprzestanie represji wobec Litwinów mieszkających na Suwalszczyźnie, Niemcy odpowiedzieli wprost: Suwalszczyzna, czyli jak się już wówczas nazywała: Kreis Sudauen, jest nieodłączną częścią Rzeszy Niemieckiej i musi być w całości zgermanizowana.
W końcu marca 1941 r. litewskie wsie w okolicach Sejn i Puńska prawie zupełnie opustoszały – na Litwę deportowano 11953 osoby, czyli trzy czwarte ogólnej liczby Litwinów mieszkających na Suwalszczyźnie. W litewskich zagrodach osadzono albo volksdeutschów, albo polską ludność z okolic Przerośli, Przełomki, Zarzecza, czyli z zachodniej, graniczącej z Prusami Suwalszczyzny. Z kolei polskie zagrody oddawano Niemcom. Deportowanych na Litwę rozmieszczono po kilka rodzin w gospodarstwach poniemieckich, których właściciele w ramach tej samej akcji repatriowali się do Rzeszy. Nie na długo.
22 czerwca 1941 r. Rzesza Niemiecka dokonuje ataku na swego niedawnego sprzymierzeńca – ZSRR. Po kilku dniach Litwę okupują wojska niemieckie. Po roku na pozostawione na Litwie gospodarstwa powracają Niemcy, którzy tak ochoczo wyjeżdżali do Vaterlandu. I znów suwalscy Litwini zostają wyrzuceni pod gołe niebo. Tym razem bez żadnego dobytku, bo wracający Niemcy nie pozwalają zabrać nawet tego, co przywieźli ze sobą spod Sejn. Ale jeszcze nie wiedzą, że okupanci wyznaczyli im jeszcze jedną – bardziej perfidną – rolę: wygnani z niemieckich gospodarstw mają być osadzeni na Wileńszczyźnie, w gospodarstwach należących do tamtejszych Polaków. Hitlerowcy dobrze wiedzą, że polsko-litewskie rany sprzed lat dwudziestu jeszcze się nie zabliźniły, a teraz nadarza się okazja, by je na nowo rozdrapać. Divide et impera – tak czynią wszyscy okupanci. Dziwić się można jedynie tak zwanej litewskiej policji pomocniczej, która dała się wmanewrować w tę brudną grę i jeszcze brudniejszą robotę wykonała za okupanta. Suwalscy Litwini okazali się bardziej przewidujący, a może nawet bardziej politycznie rozgarnięci, i niezbyt ochoczo zabierali się do „zagospodarowania” polskich siedzib.
Wśród „dobrowolnych repatriantów” na Litwie znalazła się również rodzina Skrypków ze wsi Dusznica. – Nikt tam na Litwie na nas nie czekał – mówi pan Jerzy. – Tu, w przedwojennej Polsce – nazywano nas „litewskimi chamami”, tam – na Litwie – wnet doczekaliśmy się przydomka „mozuras” (Mazur). Niektórzy, nawet nie skrywając swojej niechęci, nazywali nas po prostu komunistami. Bo przecież rzekomo dobrowolnie przyjechaliśmy na Litwę, na wezwanie jej komunistycznych władz okupacyjnych. Któż wiedział o gehennie w gestapowskich więzieniach?
Jerzy Skrypko, który już zdążył przejść okropności działań wojennych, który zdążył zasmakować chleba w niemieckim obozie jenieckim w Stablack, prawdziwego nazistę spotkał dopiero tu, na Litwie, w mariampolskim powiecie. – A było tak. Pewnego razu siedzę u sąsiadów – opowiada pan Jerzy – aż tu nagle na podwórze wtacza się z rozpędem furmanka, a z niej wysiadają dwaj podpici umundurowani policjanci. [Litewska policja pomocnicza działająca na Litwie w okresie okupacji hitlerowskiej – przyp. E.P.]. Wysiadają, wchodzą do kuchni i siadają za długim stołem. Gospodarz, nie czekając na nic, stawia na stole butelkę samogonu, a gospodyni zimne mięso i jajecznicę na zakąskę. Wypili, przekąsili i wtedy jeden z policjantów zaczyna opowiadać. Mieliśmy – powiada – drobną przygodę. Tak sobie jedziemy, aż tu doganiamy jakąś dziewczynę. Nawet jej sobie dobrze nie obejrzeliśmy, tylko zaprosiliśmy do wozu. Dopiero wówczas zauważyliśmy, że to młoda Żydówka. Pytam więc dziewczyny – może chcesz czekoladę?
– Jeśli pan tak dobry, to chętnie – odpowiada Żydóweczka. Wtedy wyciągnąłem z kieszeni rewolwer i strzeliłem Żydówce prosto w czoło, a potem wyrzuciłem z wozu – kończy opowiadanie policjant i zaczyna rechotać. – Najpierw pomyślałem sobie, że to głupi pijacki żart, a potem nagle zdrętwiałem ze strachu – opowiada pan Jerzy. – Zdałem sobie sprawę z tego, że siedzę przy jednym stole z mordercami, z bandytami, których nie można nazwać ludźmi. Ale i bydlakiem takiego nie nazwiesz, bo dla bydlaka byłaby to straszna obraza. Już nigdy więcej nie potrafiłem spokojnie usiąść obok policjanta, nie mogłem sięgnąć do wspólnego talerza. Przed oczyma wciąż stawał obraz zakrwawionych łap tamtych dwóch. Gdybym wówczas nie był bezbronny, to z całą pewnością, bez chwili wahania obu bym zastrzelił. Bez najmniejszego skrupułu i nawet przed księdzem z tego bym się nie spowiadał, bo zabić morderców tej żydowskiej dziewczyny to chyba żaden grzech. Minęło tyle dziesięcioleci, a ja do dziś nie mogę uwierzyć, że ci dwaj to też byli moi rodacy. Gdy opowiedziałem to zdarzenie dziewczynom z Wilna, nie chciały uwierzyć. Niemożliwe, żeby to robili Litwini. Wówczas im odpowiedziałem – możliwe, wszystko jest możliwe. Wyrodni synowie mogą pojawić się w każdym narodzie, w każdym społeczeństwie. A słyszałyście panie o Jedwabnem? Ja trochę znam tę miejscowość, w trzydziestym pierwszym, jak służyłem w wojsku, zdarzyło się w tym miasteczku bywać. Podobno ktoś napisał o Jedwabnem książkę. Ja jej nie czytałem, bo jestem za stary, ale o niej słyszałem – opowiada pan Jerzy.
Latem 1944 r. wojenna fala znów przetoczyła się przez Litwę i Polskę. Tym razem na zachód. Do swoich zniszczonych gospodarstw wracali podsejneńscy i podpuńscy Litwini. Nie wszyscy – wróciła mniej niż połowa. Dziś w powiecie sejneńskim nie ma chyba Litwina, który by nie posiadał krewnych albo kuzynów na Litwie. To efekt owej „dobrowolnej repatriacji” z marca 1941 r. I znów, tak jak przed kilkoma laty na Litwie, tak i tu, na powracających nikt z otwartymi ramionami nie czekał. Tym razem powrotowi Litwinów na Suwalszczyznę najbardziej przeciwna była „władza ludowa”. Egzekutywa Komitetu Powiatowego PPR w Suwałkach nie raz dopominała się u władz wojewódzkich wydalenia Litwinów do ZSRR. Znów następuje zastraszanie. Z rąk funkcjonariusza milicji ginie mieszkaniec wsi Sankury, po nocach w litewskich wsiach dokonują rabunku uzbrojeni ludzie, podający się za polskie podziemie. Trudno dziś dociec, czy było to rzeczywiście antykomunistyczne podziemie, czy po prostu bandy szumowin, którym nie chciało się pracować, za to bardzo chciało się dostatnio żyć. Jerzy Skrypko z takimi też spotkał się niejednokrotnie, rozpoznał konkretne osoby. Gdyby wówczas doniósł Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego, albo NKWD, los tych ludzi byłby zapewne przesądzony.
– Ale po co? – pyta pan Jerzy. – Pewnie nie miałbym tego wewnętrznego spokoju, którego doświadczam dziś. Bo najważniejsze, aby do końca pozostać człowiekiem – kończy filozoficzną sentencją swoje wspomnienia Jerzy Skrypko z Dusznicy, mający lat dziewięćdziesiąt i trzy.
Almanach sejneński nr 2, Sejny 2004, Pogranicze.