„Przypadki...” ukazały się po raz pierwszy w 1977 roku w Toronto; autor był już od ośmiu lat emigrantem i od 1971 roku prowadził wraz z żoną wydawnictwo Sixty-Eight Publishers. Bohaterem i narratorem powieści jest znów Danny Smirzicki – znany nam z „Tchórzy”, napisanych w końcu lat 40., których wydanie w 1958 roku wywołało skandal, przynosząc zarazem autorowi zasłużoną sławę, i z tłumaczonych także na polski „Batalionu czołgów” i „Fajnego sezonu”. Tym razem Danny ma już za sobą rok 1968, jako emigrant wykłada w Kanadzie literaturę anglosaską. Siedmiu rozdziałom patronują kolejno Poe, Hawthorne, Mark Twain, Stephen Crane, Fitzgerald, Conrad i Lovecraft, a profesor, analizując ich dzieła, próbuje bez większego powodzenia podzielić się ze studentami swoim biograficznym doświadczeniem byłego poddanego dwóch dyktatur.
W tę narracyjną ramę wpisany jest materiał niebywale różnorodny, zarówno pod względem liczby wątków i postaci, jak też wirtuozerii językowej. To właściwie wielki patchwork, czy może utrzymana w zawrotnym tempie podróż w czasie, odbywana wbrew chronologii, jakby Danny, powracając wspomnieniami w minione czterdziestolecie i przywołując losy ludzi sobie bliskich – wielu znamy z innych książek Škvoreckiego – unieważniał prawa rządzące naszym istnieniem. Geograficzny punkt odniesienia warstwy wspomnieniowej to Kostelec, w którym Škvorecký sportretował rodzinny Náchod – niewielkie miasto w Sudetach, podczas wojny w granicach Protektoratu Czech i Moraw. Scenerią akcji współczesnej jest „białe, zimne, wietrzne kanadyjskie pustkowie”, gdzie znajduje się uniwersytet – oraz środowisko torontońskiej emigracji czeskiej. W dialogach emigrantów wprowadza autor niebywale komiczny volapük czesko-angielski, w którym celuje zwłaszcza Milenka, zwana czule Debilinką. Polem językowych gier, a zarazem sposobem na wprowadzenie kolejnych wątków, stają się też listy, tworzące klamrę i przerywniki narracji. Piszą je koledzy Danny’ego – a także czarnoskóry Kanadyjczyk, który na życzenie Debilinki ma sprowadzić z Pragi jej przyjaciółkę, nazbyt gorliwie jednak wciela się w rolę zaoceanicznego entuzjasty komunistycznego systemu...
Komizm i tragizm, groteska i liryzm, kpina i czułość sąsiadują tu, jak zwykle u Škvoreckiego, na każdej niemal stronie. Literatura triumfuje nad ideologiami, oddaje sprawiedliwość ich ofiarom, głosi pochwałę zwykłego życia, konkretu, ciała, ludzkich emocji – a równocześnie staje się nośnikiem tajemnicy, kluczem do świata. Nie przypadkiem za oknem sali wykładowej po śniegu przechadza się wciąż kruk, z krwi i kości, ale też z Poego.
„Jak utrwalić na kartach powieści tę chaotyczną dialektykę, ten kontrapunkt alegorycznej symfonii mojego życia i czasów? – wspominał później pisarz swoje rozterki. – Przez głowę przebiegały mi setki anegdot, tuziny oderwanych zdarzeń; nie mogłem w żaden sposób ich usystematyzować. Zapisałem epizody, rozmowy, images na kartkach papieru, potem usiadłem na podłodze i tak, jak gdybym układał gigantyczną łamigłówkę, zacząłem przesuwać te strzępki przeszłości z miejsca na miejsce. Podzieliłem je według kontrastów i podobieństw, znalazłem wspólne tonacje i znaczenia; usiłowałem stworzyć świat z chaosu mojego życia i naszego chaotycznego wieku”. Świat powstał – teraz na kilkanaście godzin możemy w nim zamieszkać. (Wydawnictwo Pogranicze, Sejny 2009, ss. 850. Przekład – dzieło prawdziwie imponujące! – Andrzeja S. Jagodzińskiego.)
Lektor, "Tygodnik Powszechny", Nr 6 (3109), 8 lutego 2009
Josef Škvorecký Przypadki inżyniera ludzkich dusz, Sejny 2008, Fundacja Pogranicze.