Zwykła sprawa, a ile emocji. Ktoś opowie o zupie pomidorowej, ktoś o kluskach śląskich. W opowieściach pojawia się humus i falafel, norwerski ser, ukraińskie placki. I ludzie, którzy przygotowywali te dania. Krzysztof wspomina: - Z kulebiakiem, który przygotowywała dla mnie mama przychodzi jej wspomnienie. Choć od dawna nie żyje, ilekroć gdzieś jem coś, co choć odrobinę smakuje jak tamto danie czuję, jakby to ona do mnie przychodziła, zaopiekować się mną, utulić.
Marcin, nowy przybysz (związany ze Slot Art Festival, przyjechał tu m.in. z Pawłem i Andrzejem) podobnie. Mówi nie o daniach, ale o osobach, które je dla niego przygotowywały lub dzieliły się jedzeniem. O doświadczeniu wspólnego posiłku.
Rozmowa trwa długo, uruchamiają się wspomnienia. Ale zanim grupa dotrwa do obiadu Gwen proponuje jeszcze jedno ćwiczenie.
- Stańcie w okręgu, podajcie sobie ręce, zamknijcie oczy i zaufajcie prowadzącej. Poddajcie się temu, co się wydarzy.
Gwen rozrywa łańcuch dłoni, przesuwa uczestników warsztatu, łączy w nowy krąg. Jest zaplątany. – Otwórzcie oczy – nakazuje.
Grupa ze zdziwieniem przyjmuje to, co się im przydarzyło. Niektórzy stoją na zupełnie innej części pomostu, uwięzieni w łańcuchy splecionych dłoni, odwróceni.
- Nie rozmawiając spróbujcie wrócić do poprzedniego ustawienia.
Próbują. Szukają nowego sposobu porozumiewania się. Motają. Ale po chwili powstają dwa, zupełnie rozsupłane z uwikłania kręgi.
Długo rozmawiają później, co czuli i jak udało im się znaleźć rozwiązanie. – To świetne ćwiczenie żeby zobaczyć, jak to jest być elementem konfliktu, przestawianym jak mebel, bez prawa głosu – mówi ktoś. – I świetne, żeby zobaczyć, jak znaleźć język do komunikacji, nowe narzędzia a w efekcie rozwiązanie problemu. – Trochę jak w eksperymencie Zimbardo, musiałem znaleźć w sobie siłę, żeby przełamać bierność – mówi Marcin.
Dalsza część dnia mija na rozmowach o konflikcie i możliwościach jego rozwiązania. Każdy zna to zagadnienie ze swojej pracy, tyle ma definicji. To i tu, na tym pograniczu, ciągle aktualny problem.
Wieczór
Tuż po zmroku, nad brzegiem rzeki wystąpił chór. To próba przed kulminacyjnym wieczorem. Pierwsza. Nigdy wcześniej cała Wioska nie słyszała efektów pracy, spotkań, warsztatów i szukania właściwej formy dla dźwięków wydobywających się z gardeł. I dusz.
„Nawet gdyby nie było drugiego brzegu…” – zaczynają swoją pieśń. I czarują. Przylepione do zbocz amfiteatru grupki słuchają pieśni i muzyki. A jeszcze kilka dni temu dyrygent mówił: nie wiem, czy coś nam z tego wyniknie. Robię to po raz pierwszy.
Pieśni nie ustają. „Verbovaya doschechka, hodyt po niy Nastochka…” Od ukraińskiej rozpoczęło się kolejne spotkanie. A później rozbrzmiała hebrajska. „Kol ha’olam kulo, gesher tsar me’od…”
A później zabrzmiał głos Yaarah Bar-On.
Jest rektorką Oranim Academic College of Education, szkoły wyższej dla nauczycieli z północnego Izraela, bramy do Galilei. Uczy się w niej 3 tysiące przyszłych nauczycieli, pochodzą z różnych środowisk, grup społecznych i etnicznych - Arabowie, Żydzi, Druzowie, migranci z Afryki, przede wszystkim Etiopczycy.
To ostatnia opowieść przed Niewidzialnym Mostem.
Krzysztof: - Yaarah jest historyczką, pisze książki, zajmuje się w nich między innymi kobietami, ich dziedzictwem i historią. Jedna z jej książek zatytułowana jest Żydowska Wiedźma. Ale to, co bardzo dla nas, z perspektywy naszej pracy jest też ważne to fakt, że pochodzi z Galilei, która ma bardzo charakterystyczną, pograniczną właściwość: tu mieszają się różne ludzkie historie i losy. Jej szkoła mówi o tym, jak w takim tyglu żyć na pograniczu.
- To może tu się zatrzymajmy? – proponuje nieśmiało Yaarah, trochę zawstydzona swoją rolą. – Postaram się mówić zwięźle i poddać dyskusji to, czym się zajmuję. Bo bardzo interesuje mnie to, co wy macie do powiedzenia. Pytajcie.
I choć nieśmiało to jednak zaczyna od paru słów o sobie. - Urodziłam się w kibucu na pustyni Negev. Żyłam tam pierwsze 18 lat, a później przeprowadziłam do Tel Awiwu i żyję tam do dziś. W swojej pracy historyczki zauważyłam, że lepsza jestem w zarządzaniu instytucjami akademickimi i tym głównie się zajmuję. Choć nadal prowadzę zajęcia to przede wszystkim poświęcam się jednak kreowaniu wizji rozwoju instytucji edukacyjnych. Szkoła, w której pracuję od ponad dwóch lat – Oranim – było dla mnie zatoczeniem pewnego kręgu, bo ta szkoła ma swoje korzenie w ruchu kibucowym, z którego wyszłam.
Później opowiedziała o zerwanym moście, którego doświadczyłam stosunkowo niedawno. – Historia zaczyna się w kwietniu. Kilka dni po świecie Paschy, bardzo ważnym święcie upamiętającym wyjście z niewoli egipskiej mamy dzień upamiętniający Holocaust, a jeszcze później mamy Dzień Pamięci żołnierzy i ofiar terroryzmu. A jeszcze, żeby wszystko skomplikować już zupełnie - Święto Niepodległości. To jest wyjątkowo nerwowy czas w Izraelu, święta, upamiętnienia, wspomnienie Holocaustu, dużo emocji się tu kłębi i buzuje. Jeszcze musicie wiedzieć, że to, co Żydzi świętują jest dla Arabów czasem klęski. W tym roku to święto było szczególnie trudne, bo rok temu mieliśmy wojnę w Gazie. A na domiar złego mieliśmy jeszcze wybory, przedterminowe, wygrane przez siły prawicowe. Moja szkoła zaś postrzegana jest jako lewicowa, bo wywodzi się w ruchu kibucowego, o socjalistycznych korzeniach. To, co musicie jeszcze wiedzieć, żeby zrozumieć sytuację: mamy w Izraelu około 20 procent Arabów (wśród nich Druzowie, Palestyńczyka, chrześcijanie i muzułmanie), podobny procent ortodoksów i prawicy, prawie tyle samo ultraortodoksyjnych Żydów i mniej więcej tyle samo osób o korzeniach wschodnich, wschodnioeuropejskich, zazwyczaj sympatyzujących z prawicowymi partiami. I ta struktura jest w pełni replikowana w naszej szkole. Dochodzimy więc w końcu w mojej opowieści do owego Święta Pamięci – każda z tych grup patrzy, co się wydarzy. Byłam dumna, kiedy zostałam rektora Oranim, bo w Izraelu są dwa miejsca, które funkcjonują jak bańki mydlane – Tel Awiw i nasza szkoła, oazy, trochę jak pod kloszem, w oderwaniu od polityki i konfliktów. Do tegorocznego święta. W Oranim, w tym dniu każda z grup miała wolność do wypowiedzenia się i zaproponowania jakiegoś wydarzenia, performance’u, wystąpienia– na równych prawach i tak, jak chciała.
Z głośników płynie muzyka:
„Come you masters of war
You that build all the guns
You that build the death planes
You that build the big bombs
You that hide behind walls
You that hide behind desks
I just want you to know
I can see through your masks”
- Masters of war. Ta piosenka pokazuje, jak studenci wybrnęli z tego zadania. Wybrali taką, nie inną. Chciałam, żebyście jej posłuchali.
Bob Dylan napisał ją w maju 1963 roku. To protest song przeciwko wysyłaniu Amerykanów na wojnę do Wietnamu.
- Właśnie te słowa – mówi Yaarah – wybrali studenci żeby powiedzieć, co myślą o tym, co wydarzyło się w Gazie rok temu. Od razu po tej prezentacji wybuchła wojna między reprezentującymi prawicę i lewicę! Internet huczał, nie spałam kilka nocy, byłam ofiarą osobistych ataków, życzyli mi śmierci, władze rządowe – a nasza szkoła jest subsydiowana – też nie była zadowolona. Ale nikt tak naprawdę nie posłuchał piosenki, ani nie zastanawiał się nad jej przesłaniem! Musieliśmy jakoś zaradzić temu konfliktowi. Zaprosiliśmy wszystkich studentów, prawicę, lewicę, wszystkich pod namiot taki, jaki i wy tu macie i w różnych kręgach próbowaliśmy rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Ludzie spoza szkoły też przyszli, chcieli włączyć się w dialog, bo poczuli, że dzieje się tu coś ważnego. Nie chcę opowiadać całej dyskusji, ale wnioski mam z niej niestety smutne. Otóż okazało się, że nie jesteśmy tak naprawdę, jak nam się wcześniej wydawało, miejscem dla wszystkich. Nie dla tych, którzy są potomkami założycieli tego państwa, i którzy dziś mają prawicowe poglądy. Bo my, ci „ważniejsi”, „mądrzejsi”, lewicujący założyciele i awangarda szkoły staraliśmy się ich edukować jak mają żyć i to się stało dla nich nie do zniesienia. Nasza ‘lewicowość’ była nachalna – nie otwarta. Jedna sefardyjka, córka ortodoksów powiedziała tam: „Ja nie wierzę, że w Izraelu będzie pokój”. Ona powiedziała to po raz pierwszy na głos, nie odważyła się wcześniej, bo nie czuła, że ma prawo do takiej opinii, bo Oranim nie był na takie głosy otwarte. To pokazało mi, jak długa przed nami droga do stworzenia przestrzeni, w której taki i inny głos będzie miał prawo wybrzmieć.
Gwen włączyła się do dyskusji. – To bardzo ważne, co powiedziałaś. Jestem z Londynu, gdzie lubimy mówić i myśleć o multilateralizmie: że wszystko jest ok, wszyscy się kochamy i nie ma żadnych konfliktów. To mrzonka i wszyscy dobrze wiemy, jak trudne jest współistnienie. Dobrze, że powiedziałaś o problemach, które pojawiają się w procesie budowy wielokulturowych wspólnot. Jak trudna jest tak droga i jak wiele trzeba robić, dzień po dniu, żeby rozładowywać napięcia, które są niestety nieuniknione.
- I znów mamy wieczór, w którym stoimy nad urwistym brzegu – podsumowuje Krzysztof. Kolejne trudne pogranicze i zerwany most, z którym musimy się zmierzyć.