„Dzieje szarego człowieka z Puszczy Augustowskiej”
Kiedy wpadły mi w ręce niezwykłe wspomnienia zapisane na żółknącym papierze maszyną do pisania – nie mogłam się od nich oderwać. Z zapartym tchem przeczytałam „Dzieje szarego człowieka z Puszczy Augustowskiej” Stanisława Szymańskiego. Ten niezwykły zapis indywidualnych dziejów i obserwacji trafił do mnie dzięki uprzejmości wnuczki Pana Szymańskiego - Uli Cioch z Augustowa. A że dotyka bliskich nam wszystkim stron i stanowi niezwykłe, bo oparte na osobistych spostrzeżeniach i doświadczeniach, kompendium dziejów miasta od czasów sprzed uzyskania niepodległości aż do lat 70 ubiegłego wieku, ośmielam się o nich Państwu opowiedzieć. Taki sposób poznawania historii na podstawie indywidualnych losów jest dla mnie najciekawszy. Chociaż mój język ani umywa się do soczystości sformułowań Pana Stanisława, to przynajmniej co nieco przywoła historie przezeń opisywane. A i posiłkować się słowami pana Stanisława będę. A więc najprzód Rygol. Miejsce wśród lasów nad Czarną Hańczą, gdzie przyszedł na świat nasz autor w 1901 roku. Dom w którym przyszedł na świat miał ciekawą historię. Bo czy wiele jest domów przepołowionych na połowę? A było to tak. Tu oddaję głos samemu autorowi: „Ostatnie wydarzenie związane ze starym domem było tak niezwykłe, że w późniejszym życiu często wspominałem je z uciechą. Pewnego razu, gdy ojciec był przez kilka dni na robotach poza domem, to Sankiewicz / w domu mieszkały dwie rodziny: rodzina autora- Szymańscy i rodzina siostry matki pana Szymańskiego- Sankiewicze -wyj. ZP/ grodził płot przed wieczorem i tak zrobił, że ostatni słup wkopał przy samych naszych drzwiach i poprzybijał żerdzie tak, że nie można było drzwi otworzyć. Matka zaczęła wyrzekać: „co ten durny Sawośko wyprawia, chyba on oszalał, a Boże, jak teraz będziemy wychodzili z domu”? My, dzieci wyskakiwaliśmy przez okno i oglądaliśmy ten płot, ale z tego powodu tylko śmiech nas porywał. /…/ Nad ranem przybył ojciec, coś krzyczał, stukał w okno, /../ wszyscy obudzili się, a ojciec kazał podać siekierę. Starszy brat podał siekierę, a ojciec wyrąbał słup, porąbał i odrzucił żerdzie.” Pewnie. Któż by się nie wkurzył w takiej sytuacji, ale to nie koniec: „Ojciec nic nikomu nie mówiąc wyszedł z domu i po pewnym czasie przyprowadził czterech chłopów. Powłazili oni na dach i piłą przerżnęli dom na połowę od góry do dołu i ta połowa domu, gdzie mieszkaliśmy, została rozebrana.” /To dopiero dla dzieci musiała być uciecha- ZP/. „Wszystkie rzeczy wynosiliśmy do stodoły. Było to latem, więc zamieszkaliśmy w stodole, a matka gotowała jedzenie na podwórzu. Nikt nie narzekał, a odwrotnie, nasza uciecha udzieliła się i matce. Dla Sankiewicza pozostała połowa domu i śmiesznie wyglądało, bo kto szedł drogą, przystawał i przyglądał się na obcięty dom, a Sankiewicz przez długie lata tak w nim mieszkał. Już następnego dnia ludzie zwozili sztuki sosnowe /dłużyce/, Starowiercy piłowali bale, deski, cieśla Siedlecki stawiał zrąb i w krótkim czasie pobudowany był nowy, duży dom. Stolarkę ojciec sam przy pomocy najstarszych dzieci zrobił i sam pobudował komin i piece, a w kuchni była płyta, blaty z fajerkami, jednym słowem nowoczesne mieszkanie..” .A było to jeszcze przed japońska wojną 1905 roku. Oj działo się działo. Następne lata do 1910 roku autor wspomina jako te najmilsze, które kształtowały charakter przyszłego człowieka. Pisze: „Wszystkie pory roku miały swój urok. Dziecko – człowiek w miniaturze nie było obciążone obowiązkami, dolegliwościami ani rozgoryczeniami, wszystko przyjmowało z ciekawością”. Ojciec autora należał do ludzi w tamtych czasach „oczytanych”. Umiał czytać, chociaż pisać nie bardzo.
„W naszym domu często bywali różni ludzie na bezinteresownych pogawędkach: ksiądz Piaszczyński z Mikaszówki, organista Borkim, leśniczy Kucewicz, Wilczyński z Brożanego, Baranowski z Jałowego Rogu, i inni, których trudno policzyć i spamiętać nie licząc tych, którzy przychodzili w sprawie robót stolarskich. W nowym domu oprócz pomieszczeń mieszkalnych ojciec miał urządzoną stolarnię.”
Kiedy mały chłopiec obserwował pogłębianie Kanału Augustowskiego i zobaczył koparkę czerpakową, zafascynowany maszyną zrobił sobie podobną z drewna - to była jego jedyna zabawka. W dodatku operator tej maszyny fascynował chłopca mundurem z błyszczącymi guzikami.
Ojciec był dla niego „pierwszym źródłem wiedzy”, autorytetem, chociaż czasem surowo karał za przewinienia, a tych wśród dzieciaków trochę bywało.
„Nastała wojna Japonii z Rosją. Sankiewicz powołany został do wojska, a jak wrócił, to dzieciakom pokazywał naboje karabinowe i opowiadał, że na wojnie nic tak nie chroniło od kul japońskich jak ruski szynel /płaszcz wojskowy/. Mówił: - chowaj Boże człowiecze, jak Japońcy zasieją ogniem, tylko kule świszczą, ale jak nakryjesz się szynelem, to spokojna głowa, kula nie zabije. ..Myślałem tylko, czyżby szynel ruski był taki cudowny?. W czasie wojny widziałem i w Rygoli było trochę ruskich sołdatów, widziałem jak jeździli na nartach.”
Ojciec wyraźnie próbował rozwijać dzieciom talenty. Kupił harmonię i skrzypce- ale w tym kierunku talentów było mało. Stanisław lubił rysować , dostawał papier do rysowania, ale z czasem ten talent też gdzieś zanikł. W domu pojawił się również fonograf, później maszyna do szycia. Pewnego razu we wsi pojawił się rower z gościem z Ameryki. To dopiero była sensacja. Niektórzy starzy ludzie mówili: „ to zły duch siedzi w tym rowerze, że tylko na dwóch kołach i się nie przewraca. Mówili też, że w Augustowie jest taka kolej żelazna, po szynach jadą wozy, dużo ich, bez koni, maszyna jakaś ciągnie. Też w niej siedzi nieczysta siła, bo jak raz ksiądz z Panem Bogiem wsiadł do wagonu, to ta maszyna świstała, ryczała i nie mogła ruszyć z miejsca.” Dziecko myślało: „Może to i prawda” - bo w owe czasy nasłuchało się różnych opowiadań o czarach, o strachach. Prawi w swoim dzienniku: „opowiadano, że we młynie w Pieci nocami diabły mielą mąkę. Młynarz Jaczuński był u ojca, pytał go ojciec, czy to prawda, że diabły w nocy mielą we młynie? Jaczuński odpowiada: - może i mielą, ale mnie mąki nie zostawiają. Śmiech mnie porwał, że diabły takie chytre i Jaczuńskiemu mąki nie zostawiają. Mówiono - pisze pan Stanisław - że w tej Pieci straszy po nocach i przekonali się ludzie, że tak jest, bo jednego razu kawalerowie ze wsi Gruszki urządzili zabawę /guziny/. Miał przyjechać z Rygoli muzykant Surowiec /nosił bródkę i mówił prędko - panie, panie/. Czekali go parę godzin w końcu wyjechali na spotkanie przez las. Była noc. Okazało się, że koło Pieci muzykant Syrowiec siedział na dębie na gałęzi i grał na skrzypcach. Ściągnęli go stamtąd, a on opowiadał im, że jacyś panowie zatrzymali go, dali dużo pieniędzy, więc im grał”.
Innym razem brat autora - Serafin udał się wieczorem do Mikaszówki. „Było już ciemno jak przybiegł do domu zdyszany i mówił, że widział stracha pod łysą górą przy dębie. Wysoki był, wyższy od człowieka, jasny - mówił Serafin i miał tyle przytomności, że przeżegnał się i powiedział ”Wszelki duch Pana Boga chwali”. A strach odpowiedział: ”I ja chwalę”. W kilka dni po tym zdarzeniu okazało się, że jeden człowiek z Rygoli zrobił ławkę dla Żyda w Mikaszówce. Niósł ją i na odpoczynek stanął przy dębie, a ławkę trzymał na plecach.”
Jasny był, wysoki, wyższy od człowieka - jak sosnowe deski. Takie to były strachy i zabobony. Czasem kończyły się mniej zabawnie.
„Był taki Sławiński - pisze Pan Stanisław - trzęsła go febra. Próbował różnych środków i nic nie pomagało, aż poradzono mu, żeby poszedł do lasu, rozczepił pień młodej brzozy i przez tę roszczepę przelazł, to febra ustanie. Tak on też zrobił. Wziął siekierę, kliny, poszedł do lasu, rozczepił brzozę i przez roszczep przełaził. Wtedy klin się obluzował i ścisnęło go tak, że nie mógł się ruszyć. Krzyczał i wzywał ratunku, aż gajowy chodząc po lesie, usłyszał krzyki, brzozę porąbał i Sławińskiego wyratował, a febra gdzieś przepadła. Utarło się z tego powodu przysłowie: „Wlazł jak Sławiński w roszczepę”.
Czyż nie cudne te opowieści Pana Stanisława? Później przyszedł czas na naukę której początkowo udzielał mu ksiądz Piaszczyński z Mikaszówki podczas lekcji religii. Zabawne są tu przemyślenia autora co do definicji człowieka: „Co do definicji człowieka, której nauczył mnie ksiądz Piaszczyński / człowiek to istota żywa, stworzona na obraz i podobieństwo Boże, obdarzona rozumem i wolną wolą/, to w późniejszych latach swego życia często przypominałem, ale nie znalazłem wszystkich cech człowiekowi przypisywanych. Że jest człowiek istota żywą - to nie ulega wątpliwości, ale jaki to z niego obraz i podobieństwo Boże, co zaś do rozumu i wolnej woli- jeszcze bardziej daleko. Rozmyślając tak i poznając świat i ludzi, odnalazłem człowieka pasującego do wspomnianej definicji. Okazał się nim adwokat. Jest to istota żywa, tylko trochę świniowata, ale obdarzona rozumem, bo za darmo sobie trudu nie zadaje, rozum jego wymierny na złotówki, a wolna wola w pełni, bo co chce to robi, a czego nie chce robić, to do tego jego sam diabeł nie zmusi”. W latach 1908 - 1909 przyszła kolej na szkołę. Cała wieś złożyła się na nauczyciela - studenta Uniwersytetu Warszawskiego, który za prześladowania polityczne zaszył się w lasach. Dali mu trochę pieniędzy i każdy gospodarz dawał mu przez tydzień utrzymanie. Po tygodniu przechodził do następnej chałupy i tak dalej. Uczniami byli chłopcy i dziewczynki od lat 7 do 20, a podręcznikami- co kto miał. Pan Władysław pisze: „rzadko kto miał elementarz, czy tabliczkę z gryflem, niektórzy mieli książki do nabożeństwa, inni jakiś romans, albo kawał ruskiej książki, a Bolek Tamecki to tylko gazetę. Niektórzy mieli zeszyty i obsadkę z piórami, inni ołówki i kawałki papieru, albo i tapety. Posłuch dla nauczyciela był nadzwyczajny. Ten student każdemu się podobał, postępował bardzo łagodnie i wyrozumiale./…/ Szkoła była wędrowna, co tydzień w innym domu. Nauczycielowi dawano stolik, a uczniowie siadali na ławkach zwykłych, pieńkach, na drewnianych wiadrach przewróconych do góry dnem.”
Szkoła wówczas była nielegalna. Kiedy na skutek donosu zjawili się carscy strażnicy, trzeba było zabiegów sołtysa, żeby napisali raport, że nic podejrzanego nie znaleźli. Cała wioska stanęła murem, nikt się nie przyznał, a sołtysowe nakłady na gościnę i „podarki” skrzętnie zostały mu zwrócone.
Czas letni to ryby, wędki plecione z końskiego włosia, zbieranie jagód. Dużo było wtedy ryb i jakich!. Pstrągi po kilka kilogramów, klenie takie, że mały chłopak nie mógł ich unieść, szczupaki takie że strach. Pisze również o łososiach, ale nie wiem, czy nie myli nazwy, a może kiedyś i w Hańczy pływały łososie? Co na to wędkarze?... Mijały pory roku.
„Jesienią – pisze Pan Stanisław- przedmiotem naszego zainteresowania była duża, stara grusza niedaleko upustu na gruncie należącym do Sewastynowicza Pietruka. Rosły na niej duże gruszki, jak nazywaliśmy- sadowe. Niejednokrotnie z Zygmuntem Borkowskim podchodziliśmy dołem przy rzece, wyłaziliśmy do góry i chyłkiem na pole do gruszki. Odległość może 50 kroków, nigdy jednak nie udało nam się wleźć na gruszę. A to dlatego, że taka stara Adamuszewska , babka Sewastynowiczów, była sprytniejsza od nas, zawsze dośledziła i z kijem jak piorun wpadała do gruszy, chociaż odległość gruszki od budynków była trzy razy większa.
Zima natomiast już nie pozwalała na większą ruchliwość , chociażby z tej prostej przyczyny, że nie miałem obuwia. Chodził po wsi taki Żyd z Sapoćkiń- Berko. Ojciec zamówił dla mnie buty z cholewami . Wziął Berko miarę i zrobił buty, ale za małe. Krótko nosiłem te buty i jednego razu nie mogłem zdjąć , wsadziłem więc piętę w tokarkę ojca /…/i ciągnąłem tak mocno, aż urwała się cholewa. Dostałem za to pasem i więcej butów nie miałem. Później , na moje prośby ojciec zamówił u Szydłowskiego w Mikaszówce klombiki drewniane. Niedługo i klombikami się nacieszyłem, bo znowu nastąpił wypadek. Na łące u nas miedzy domem a rzeką zawsze wylewała woda i to zamarzało. Była pierwszorzędna ślizgawka na lodzie, a szczególnie dobrze było ślizgać się w drewnianych klombikach, przy rozpędzie udawał się długi poślizg. Tak się złożyło, że przy poślizgu natrafiłem klombikiem na wystający z lodu koniec patyka, kląpik rozpadł się na dwie połowy./../ Chodząc do szkoły nosiłem buty starszego brata, jakieś tam kamasze.”
Zimą wieczorami toczyły się różne opowieści w domu Szymańskich . Ojciec opowiadał o służbie wojskowej w Petersburgu, a swojej pracy w cegielni, krótkiej służbie u Wołłowiczów i przypadkach pani hrabiny, o pracy na barkach na Kanale Augustowskim i stolarstwie, któremu wierny pozostał do końca życia. Aż pewnego lata sprzedano dom i pole za 1200 rubli , spakowano manatki i furmankami ruszyła cała rodzina przez Mikaszówkę, Czarny Bród, Studzieniczną do Augustowa, gdzie na ulicy Długiej za pocztą /stara poczta/ wybudowali dom.
Na podstawie pamiętników pana Szymańskiego - Zofia Piłasiewicz