OPOWIEŚĆ O DZIECIŃSTWIE BABCI DOMINIKI RASIUL
„Z czasów mojego dzieciństwa pamiętam niewiele. Dzieciństwo moje było bardzo biedne. Teraz dzieci mają wszystko, różnego rodzaju zabawki, lalki. Ja bawiłam się w tamtych czasach jak wszystkie dzieci: lalki szyto się ze szmatek, a jak chciałam mieć piłkę, to skubałam sierść od krów i ubijałam z niej coś podobnego do piłki. Graliśmy w tzw. zielone, w chowanego i to była nasza rozrywka i zarazem zabawa, ale było fajnie. Mieszkałam pod samym lasem z rodzicami i starszym ode mnie rodzeństwem. Gdy miałam sześć lat zaprzyjaźniłam się z taką staruszką, która mieszkała niedaleko mojego domu. Bardzo lubiłam do niej chodzić. Chodziłam z Nią do lasu i pomagałam zbierać gałązki żeby miała czym napalić w kuchni i ugotować sobie jakąś zupę. Wszystko się zmieniło gdy poszłam do szkoły. Do szkoły miałam 4 km. Znajdowała się w Gibach. Tam poznałam nowe koleżanki, ale musiałam codziennie pokonać pieszo drogę do szkoły i ze szkoły, zima, lato, nikt nas nie woził, tak jak teraz, że dzieci wejdą do autobusu i jadą pod samą szkołę. Ja tego nie miałam. Pomimo tego, tych wszystkich trudności byłam osobą wesołą i zawsze uśmiechniętą. Kiedy byłam w piątej klasie zaczęliśmy wraz z wychowawcą organizować różne zespoły muzyczne. Bardzo lubiłam śpiewać, tańczyć, a nawet na wiejskich zabawach grałam na perkusji. Z występami jeździliśmy po okolicy. Występowaliśmy w Suwałkach w muszli, tam zajęliśmy pierwsze miejsce i wygraliśmy piękny akordeon, który był atrakcją dla wszystkich – dorosłych i dzieci. Tamte czasy nie były dla mnie „różami usłane”, ale byłam szczęśliwa, bo miałam kochających rodziców i to było dla mnie najważniejsze. Pamiętam spędzane z nimi niedziele, gdy mieli mniej niż zwykle pracy na roli. I każde święta były dla mnie czymś wyczekiwanym i magicznym.”
OPOWIEŚĆ O DZIECIŃSTWIE DZIADKÓW EWELINY GIBAS
Moi dziadkowi mieli dzieciństwo biedne.Dziadek ma tylko młodszego brata.Babcia jest jedyną dziewczynką z trójki rodzeństwa.Ich zabawki były głównie z drewna.
Robili je sami ręcznie.
Dziadek na początku mieszkał wraz z rodziną w Burbiszkach, nad brzegiem jeziora Gaładuś.W wieku 5 lat zakochał się w łowieniu ryb, sam robił sobie pierwsze wędki.
Jego tata , a mój pradziadek był żołnierzem WOP, i pracował na placówce w Krasnowie.Dlatego mój dziadek musiał opiekować się braciszkiem i pomagać swojej mamie w
gospodarstwie.Kiedy dziadek miał 8 lat musiał przeprowadzić się do dworku w majątku Janiszki.Było to dla niego duże przeżycie.Zamieszkał w pałacu ,co prawda bardzo
zniszczonym i zamieszkałym przez inne rodziny,to jednak poczuł się jak książe.Razem z bratem bawił się w poszukiwaczy skarbów.Chowali się w opuszczonych piwnicach,
oborach i biegali po dworskim sadzie i parku porośniętym 100-letnimi drzewami.Jedynym minusem przeprowadzki był brak jeziora.Był natomiast nieopodal malutki staw.
Okazało się,iż w stawie tym żyje bardzo dużo karasi.Pierwsze połowy dziadek zrobił za pomocą mamusinej chustki.Uwiązał ją za cztery rogi,położył na niej kilka
rozparzonych ziemniaków i zanurzył na noc w stawie.Wczesnym rankiem wyciągnął ją z wody.Na śniadanie mieli sześć dużych karasi,a dziadek lanie za zmoczoną chustkę.Mama
zauważyła miłość swojego syna do łowienia, więc kupiła mu specjalne nici szewskie,z których z bratem i tatą uplotł duży kasieżyk , który każdej nocy lądował w stawie.
Wkrótce nadszedł smutny dzień kiedy rozebrano pałac. Z części drewna zbudowano Gromadzką Radę Narodową w Jodeliszkach.Z drugiej części wybudowano dom , w którym nadal
mieszkamy.Podczas budowy dziadek z bratem,jak to mali chłopcy biegali na bosaka,skaleczyli stopy gwoździami pozostałymi z rozbiórki.Mimo to pomagali w budowie.
Najciekawszą rzeczą w tym wszystkim jest to ,że losy naszej rodziny przeplatały się.Kiedy dziadek (tata mojej mamy) był mały opiekowała się nim i jego
bratem moja przyszła babcia (mama mojego taty). Natomiast przy budowie mojego domu w Janiszkach (obecnych Bubelach) pracował mój drugi dziadek (tata mojego taty).
Dziadek bawił się fajerką,łukiem, rogatywką, pistoletami na ziemniaki. Robił gwizdki z pióra , bączki, proce,kołatki, pukawki.Wraz ze swoim bratem robił szczudła.W
zimę sanki,narty,łyżwy.Babcia miała szmacianą laleczkę.Szybko tez nauczyła się wyszywać.W lato robiła sobie wianki na głowę.Zbierała zioła.Bardzo lubi czytać.
Pamiętam, że kiedy byłam mała babcia ,któregoś wieczoru opowiedziała mi pewną historię.
Mnie jeszcze wtedy nie było na świecie.Nasz sąsiad , a zarazem mój wujek pojechał do swoich znajomych.Tak pod wieczór.Jechał motorem przez las mijając drewniany
krzyż.Kiedy wracał była już ciemna noc.Tym razem szedł pieszo,bo znajomi poczęstowali go nalewką.Podszedł do krzyża,uklęknął i pomodlił się.W pewnym momencie popatrzył w górę.Ukazała mu się Matka Boska.Poprosiła go,aby odnowił ten krzyż i opiekował się tym miejscem.
Opowiedział tę historię swojej rodzinie , a później nam.Od tamtej pory on i jego rodzina spełniają tą obietnicę.
OPOWIEŚĆ O DZIECIŃSTWIE BABCI GABRYSI MAKOWSKIEJ
Urodziłam się na wsi, w Zelwie, zaraz po wojnie w roku 1950. Do szkoły poszłam w wieku siedmiu lat do klasy pierwszej, bo przedszkola nie było. Pani Nowacka uczyła nas śpiewu i zorganizowała z nami taki ludowy zespół pieśni i tańca. Ona bardzo lubiła swoją pracę i z zespołem tym jeździliśmy po różnych szkołach z występami. To była dla nas nieopisana radość i ogromne przeżycie.
Uczyłam się w prawdziwym budynku szkolnym. Byłą to szkoła nieduża, siedmioklasowa. Nie było gimnazjum. Na religię zaś przyjeżdżał do nas konikiem ksiądz z Berżnik. Klasy były łączone np. I z II, III z IV. Ale było mniej dzieci, np. nas w drugiej klasie było tylko ośmioro, czyli w dwóch – szesnaścioro. Toteż nauczyciel czy nauczycielka musieli trochę popracować z jednymi, a trochę z drugimi,a dzieci musiały siedzieć cichutko. Nauczycieli też pracowało niewielu i byli to przeważnie ludzie po maturze. W moich czasach było ich tylko czterech na siedmioklasową szkołę. Już potem było sześciu.
Mieliśmy też tylko jedną książkę do matematyki i jedną do polskiego, a teraz tych ćwiczeń jest bardzo dużo. Natomiast na śpiew książek wcale się nie nosiło. Plecaków takich też nie było, tylko takie kwadratowe tornistry z tektury. Ja miałam plecak trochę lepszy, bo przysłała mi go rodzina ze Stanów Zjednoczonych. A do szkoły chodziliśmy w granatowych fartuszkach z białymi kołnierzykami. Chłopcy też je nosili, tylko takie krótkie. Kolczyków jeszcze nie było, ani żadnych ozdób. Podmalować si też nie było można, nawet na szkolną zabawę, bo takie zabawy też były, np. choinki, andrzejki, ale za to mogliśmy na nie przyjść bez fartuszka. W nagrodę, jeśli klasa zachowywała się grzecznie, pani czy pan zabierali nas czasem na jakieś ognisko. Czasami zostawało się też w klasie po lekcjach za karę, jeśli się nie odrobiło pracy domowej. Pani siedziała w tym czasie w kancelarii, ale nawet nikomu do głowy nie przychodziło, żeby uciec. Pojawiała się po 45 minutach i sprawdzała, czy polecenie zostało wykonane. Jeśli tak, można było iść do domu, a jeśli nie – zostawało się znowu. I tak do skutku. Oczywiście wcześniej dostawało się dwóję, a to była bardzo brzydka ocena i rodzice srogo za nią karali.
Do szkoły chodziliśmy pieszo, a niektóre dzieci to i 4 kilometry musiały nawet iść. Pamiętam, że rower dostałam, gdy kończyłam siódmą klasę. Zimą wozili nas sańmi, a wtedy zimy były bardzo ciężkie, padało dużo śniegu. Tak zasypywał, że drewnianych chałupek na wsi wcale nie było widać. Ale za to na górkę chodziło się po kilkanaście osób, to dopiero była zabawa. właściwie to innych zabawek nie mieliśmy. Lalki robiłyśmy sobie same ze szmatek. Chłopcy natomiast kleili z patyczków jakieś wózki, a z kasztanów – koniki. Zabawek nie można było kupić, ale też i rodziców nie był na nie stać, bo po wojnie wszystko było zniszczone i należało najpierw odbudować gospodarstwa.
W trochę późniejszych czasach jeździliśmy też na wycieczki, tak ja wy teraz, raz w roku np. do Warszawy lub do Gdańska, zależy gdzie były zorganizowane. Jako harcerze mieliśmy też bardzo ładną stanicę, którą zbudowali nam harcerze ze Starachowic. Mieliśmy sprzęt i narty, i sanki, i rowery. Jeździliśmy jako harcerze na obozy harcerskie. Zimą chodziliśmy na jeziora, by poślizgać się na lodzie, albo pojeździć na sankach. Czasem też wpadaliśmy do rzeki, czy do jeziora, ale zawsze byliśmy z wychowawcą, z opiekunem, sami nigdy i na szczęście żaden wypadek się nie zdarzył.
Jako dzieci lubiliśmy też porozrabiać, tak jak wszystkie dzieci. Ale było to bardzo rzadkie, chyba mniej jak teraz dzieci rozrabiają. Narkotyków nie było papierosów nie paliliśmy. Na każdej przerwie pan woźny wszystkich bacznie obserwował i jak ktoś rozrabiał to czasem kijaszkiem jeszcze zdzielił. Ale dzieci i nauczyciela i pana woźnego bardzo szanowały i bały się. Jeśli się coś nabroiło, nauczyciel wzywał rodzica i wszystko przy dziecku opowiadał, a rodzic zawsze skarcił dziecko. I dzieci były grzeczniejsze…
Goście spotkania – Mama i Babcia Tomka Myszczyńskiego, marzec 2014
Goście spotkania: Spotkanie z dziadkami Małgosi Kukolskiej – luty 2014