Wizyty w obozie koncentracyjnym Stutthof – odległym od Gdańska niecałych pięćdziesiąt kilometrów – nie należą do moich ulubionych zajęć. Ostatnio odwiedziłem to miejsce wiosną tego roku, towarzysząc wielkiemu litewskiemu poecie i eseiście Tomasowi Venclovie. Pan Tomasz – promując w Gdańsku swoją piękną książkę o Wilnie, wolny od zajęć dzień postanowił spędzić na Mierzei Wiślanej. I odwiedzić obóz koncentracyjny Stutthof. Chciał dowiedzieć się, jakie pozostały ślady po litewskich więźniach tej fabryki śmierci. Balys Sruoga – litewski dramaturg i prozaik, znajomy ojca Tomasa Venclovy – był więźniem tego obozu. Ocalał. Napisał o tym książkę, przetłumaczoną na wiele języków, w tym także na polski. Nie czytałem jej, ponieważ historii obozowych wystarczająco nasłuchałem się w domu rodzinnym. Mój dziadek Karol był jednym z pierwszych więźniów politycznych Auschwitz.
Zawsze jednak można dowiedzieć się czegoś nowego. Dyrektor Muzeum w Stutthofie udostępnił panu Tomaszowi oryginalne księgi, w których mogliśmy zobaczyć zapisy dotyczące litewskich więźniów. Cóż za porządek: podstawa osadzenia, imię, nazwisko, data przybycia, data i miejsce urodzenia, adres zamieszkania, narodowość, wyznanie, wykształcenie, zawód, znajomość języków, oraz oczywiście – numer. Balys Sruoga figurował pod cyfrą 21319. O numer przed nim zapisany został Rapolas Mackonis, natomiast po Balysie Sruodze – pod numerem 21321 – zanotowany został Vladas Jurgutis. Słowem – nie było jednego numeru – 21320. Dlaczego ? O to nie spytaliśmy dyrektora muzeum. Oprowadzał nas po terenie całego obozu, pokazując panu Tomaszowi miejsca, które dobrze znałem. Kiedy staliśmy obok komory gazowej, moją uwagę przukuł mały, ceglany piecyk, przymurowany do budynku. Nigdy nie przyszło mi na myśl, po co go tam zainstalowano. Dyrektor muzeum udzielił nam wyjaśnień: w bałtyckim, chłodnym i wilgotnym klimacie, często trudno było uzyskać temperaturę 20 – 21 stopni Celsjusza we wnętrzu komory. A cyklon B działał niezawodnie dopiero w takiej temperaturze. Przed gazowaniem w chłodnych miesiącach, trzeba było komorę nieco ogrzać, by zabieg okazał się skuteczny. By do odległego o niecałych dziesięć metrów krematorium, sonderkomando dostarczało trupy, a nie ludzi w drgawkach, których trzeba było dobijać.
Dlaczego piszę o tym akurat teraz ?
Aby przypomnieć to, co dla Polaków na Pomorzu i w Gdańsku, od pierwszego września 1939 roku było gorzką i tragiczną wiedzą. Zanim szeptana groza o obozie Stutthof stała się powszechną, Polacy przeszli lekcję masowych mordów w Piaśnicy, Lesie Szpęgawskim, Kaliskach, Borowie i wielu innych miejscach. Rozstrzeliwano ich tysiącami - jak później Żydów – nad dołami, które musieli sami wykopać. Listy proskrypcyjne były przygotowane precyzyjnie i dotyczyły głównie inteligencji: lekarzy, działaczy politycznych, prawników, nauczycieli, księży, także przedsiębiorców. Eksterminacja była tak szybka, masowa i okrutna, że słowo - Niemiec - stało się od września i października 1939 roku synonimem nie tylko okupanta, ale i zbrodniarza. Doszły do tego wysiedlenia i konfiskaty majątków – co należałoby dziś przypomnieć pani Erice Steinbach. Z samej Gdyni wyrzucono do 1940 roku kilkanaście tycięcy Polaków, pozbawiając ich domów, mieszkań i całego dobytku. Terror ten służyć miał całkowitemu zniemczeniu Pomorza i Kaszub, oraz raz na zawsze wybiciu Polakom z głowy wszelkich prób oporu. Zgodnie z zarządzeniami gauleitera Forstera – rozpoczęło się wpisywanie tych nierozstrzelanych i nieosadzonych w obozach – na niemiecką listę narodowościową. Każdy mógł oczywiście zgłosić sprzeciw. Ale wiedza o Piaśnicy i Stutthofie była już powszechną. Odmowa oznaczała prawie pewną śmierć. Także w ogrzanej do odpowiedniej temperatury komorze gazowej. Polityka niemiecka na terenach włączonych do Rzeszy była wyjątkowo okrutna i zbrodnicza. Wielu Polaków zapisywało się na niemiecką listę narodowościową różnych kategorii właśnie dlatego. I właśnie dlatego wielu z nich powoływano później do Wehramchtu. Nawet jeśli bardzo słabo władali językiem niemieckim.
Kaszubi i Polacy na Pomorzu nie mieli szczęścia. Kiedy w 1945 roku władzę objęli komuniści, wielu z nich z niemieckich obozów trafiało do więzień i obozów stalinowskich. Byli podejrzani, niepewni, oskarżani o zdradę. Horror historii nie skończył się dla nich wraz z zakończeniem wojny. Polskie władze komunistyczne traktowały każdego, kto podpisał niemiecką listę narodowościową, jak ciężkiego przestępcę. Podczas ostatnich wyborów prezydenckich w Polsce, które wygrał Lech Kaczyński, haniebnie wykorzystano ten okres historii, by pogrążyć przeciwnika Kaczyńskiego – Donalda Tuska. Ten pochodzący z gdańsko – kaszubsko – polskiej rodziny polityk, oskarżony został o to, że jego dziadek służył w Wehrmachcie. Informacja zaciążyła najwyraźniej na przegranej Tuska, który we wszystkich możliwych przedwyborczych sondażach górował nad Kaczyńskim. Polityk PiSu Jacek Kurski ogłaszając narodowi tę wiadomość, nie ukrywał ogromnej satysfakcji. Odkrył oto wstydliwy epizod w biografii przeciwnika i nie zawahał się sugerować między wierszami, że wnuk żołnierza Wehrmachtu musi być mocno podejrzany. Donald Tusk przegrał wybory istotnie nie ze względu na gorszy program polityczny, ale właśnie ów biograficzny szczegół. Wnuk żołnierza Wehramachtu nie mógł zostać prezydentem Polski. Oznacza to, że historia – jakkolwiek interpretowana – będzie jeszcze długo rzucać swój cień na życie polityczne w Polsce. Także i to, że przeszłość może być przedmiotem manipulacji w grach o najwyższe stawki. Jacek Kurski pochodzi także z Gdańska i tu, na miejscowym uniwersytecie studiował historię. Nie mógł nie wiedzieć, że kierownictwo polskiego państwa podziemnego odniosło się ze zrozumieniem do sytuacji Polaków na terenach wcielonych do Rzeszy. Niemożliwym było bowiem żądać od ocalałych z pogromów, by dali się bohatersko rozstrzelać, lub zagazować. Z całej „afery” wyborczej Tuska wynika jeszcze jeden wniosek. Demon lęku przed Niemcami wciąż jest w Polsce bardzo silny, a politycy mogą grać na tym instrumencie jeszcze bardzo długo. Z logiki Kurskiego wynika, że dziadek Donalda Tuska powinien był raczej zginąć w obozie – gdzie został osadzony – niż dać się wcielić do Wehrmachtu. Na pytanie – co zrobiłby Jacek Kurski jako więzień obozu co dzień patrzący na komorę gazową - nie uzyskamy oczywiście odpowiedzi. Znakomitą natomiast ripostą dziennikarską na ten temat jest książka Barbary Szczepuły – znanej w Gdańsku i Polsce publicystki – pod znaczącym tytułem – „Dziadek w Wehrmachcie.”
Wszystkie ludzkie losy przez Szczepułę opisywane są gorzkie i dramatyczne. Autorka o samej rodzinie Tuska pisze dużo, ale nie wyłącznie. Jej metodą jest przedstawienie wielu przypadków, wielu historii, na których tle losy dziadka Donalda Tuska stają się zrozumiałe i przejmująco bliskie. Zapewne niewielu Niemców, podobnie jak Polaków – jest w stanie wyobrazić sobie taką scenę: widzimy dworzec kolejowy w prowincjonalnym miasteczku na Kaszubach. Powołani do Wehrmachtu i już umundurowani Polacy i Kaszubi wsiadają do pociągu na front. Odprowadzające ich matki, narzeczone i siostry – płaczą. Pociąg rusza. W tym momencie kilka setek męskich głosów intonuje pieśń – „Boże coś Polskę” – jak najbardziej po polsku. Żaden z niemieckich oficerów, policjantów i tajniaków – nie reaguje. Większość z tych młodych chłopców zginie na froncie, kilkunastu zdezerteruje, kliku zostanie rozstrzelanych za próbę ucieczki. Niektórzy dostaną się do niewoli. Pół biedy jeśli alianckiej. W sowieckiej trafią do łagrów za kołem polarnym. Barbara Szczepuła jest rasową dziennikarką i nigdy nie sili się na nachalną interpretację historii. W jej książce przemawiają fakty, nazwiska, daty zgonów i nieliczne powroty do domu. Jednym z takich powrotów zajmuje się szczegółowo, ponieważ dotyczy on dziadka Donalda Tuska. Przez którego przegrał wybory wnuk. Pan Tomas Venclova opuścił Gdańsk. Żegnałem się z nim serdecznie, nie rozmawiając więcej o Stutthofie. Ale w mojej pamięci pozostały nazwiska jego rodaków z obozowych list. Kim był Antanas Liudzins ? Petras Kiskis ? Jurcys Valinkievicius ? Pewnie już nigdy się tego nie dowiem, podobnie jak tego, co mógł czuć dziadek Donalda Tuska, kiedy wcielono go do Wehrmachtu. Cieszę się, że przeżył, wrócił do Gdańska i przez wiele powojennych lat tworzył jego niepowtarzalny klimat. Kilimat, którego nie zrozumie nigdy Jacek Kurski i jemu podobni, wściekli, pryncypialni i prymitywni inkwizytorzy historii.
Artykuł pochodzi z pisma
Dialog. Magazyn polsko-niemiecki, nr 79 (2007)
http://www.dialogonline.org/index_pl.html