Kilka tygodni temu Fundacja „Pogranicze”, której siedziba znajduje się niedaleko granicy z Litwą - w Sejnach i w Krasnogrudzie, zaprosiła przyjaciół na swoje 25. urodziny. Jak podkreśla Krzysztof Czyżewski, współzałożyciel i dyrektor ośrodka, Fundacja, istniejąca od 1990 roku, przez wiele lat współpracująca między innymi z Fundacją „Otwarta Litwa” (lit. Atviros Lietuvos fondas), opiera się na zasadzie, że Europy należy poszukiwać nie poprzez migrację na Zachód lub do metropolii, lecz poprzez stworzenie centrum świata w tym miejscu, w którym właśnie jesteśmy.
W krasnogrudzkim dworze, tym samym, w którym niegdyś u krewnych spędzał wakacje przyszły noblista Czesław Miłosz, rozmawialiśmy z Krzysztofem Czyżewskim o tym, jak powstał ośrodek, o decydującym spotkaniu z Czesławem Miłoszem, o szukaniu ojczyzny i o niebezpiecznych książkach, które odmieniają ludzkie życie.
Większość naszych czytelników nigdy nie słyszała o stworzonym przez pana Ośrodku „Pogranicze”. Rozpocznijmy zatem naszą rozmowę od jego początków. Nie wychował się pan w Sejnach. Jak doszło do tego, że postanowił pan osiedlić się tu, niedaleko granicy polsko-litewskiej, we dworze należącym dawniej do krewnych Czesława Miłosza i goszczącym w wakacje samego poetę, i właśnie tutaj rozpoczął pan działalność, której celem jest budowanie mostów łączących kultury, religie, pokolenia, to, co jest dziś, z tym, co przeminęło? Co skłoniło pana do porzucenia wielkiego miasta i przeprowadzki do miejsca, które wielu ludzi uznałoby za prowincję?
Inspiracją były między innymi książki. Za Adamem Mickiewiczem nazywamy takie książki „książkami zbójeckimi” – to niebezpieczne lektury, które mają moc odmieniania ludzkiego życia. Lektura dzieł Czesława Miłosza, Tadeusza Konwickiego, Tomasa Venclovy i innych autorów, piszących o mentalności i etosie ludzi pogranicza, to przeżycie przemieniające osobowość. Doświadczyć pogranicza mogłem wyłącznie poprzez literaturę, ponieważ za komuny granice były zamknięte, a Polska była krajem homogenicznym. Moje pierwsze spotkanie z ludźmi pogranicza było spotkaniem z mitem literackim, a nie z ludźmi z krwi i kości.
Kiedy czytam książki, nie marzy mi się pisanie; jako aktor chcę raczej dotrzeć z nimi do ludzi nie tylko w miastach, ale również na wsi, po to, żebyśmy razem te książki odtworzyli, oblekli je w ciało, żebyśmy się pobawili: ty jesteś Old Shatterhand, a ja - Winnetou (śmieje się). W moim życiu niezwykle ważne jest pytanie, jak mogę praktycznie zastosować to, co jest drogie mojemu sercu, na przykład, książki. Ośrodek Pogranicze narodził się z pragnienia powiązania literatury z życiem, a przynajmniej z potrzeby sprawdzenia, czy to jest możliwe w postkomunistycznej Polsce. Dopiero po 1989 roku uzyskaliśmy możliwość wyjazdu na pogranicza, gdzie – tak jak tu – wciąż żywe jest dziedzictwo wielokulturowości. Tutaj wciąż sąsiadują ze soba Polacy i Litwini, czuje się obecność społeczności romskiej, starowierów, także żydowskiej i tatarskiej. Mieszkają tu również Ukraińcy i Białorusini.
Byliśmy ludźmi awangardowego teatru – ukształtowała nas tradycja teatru Jerzego Grotowskiego, pracowaliśmy w Teatrze Gardzienice. Teatr miał wpływ na naszą decyzję o założeniu Ośrodka Pogranicze. W 1989 roku nasz teatr poświęcał dużą uwagę wyprawom na wieś i na prowincję – na początku w Polsce, potem również na całym świecie. Przyjeżdżaliśmy do ludzi, którzy zachowali tradycję żywą – dawne pieśni, rytuały, tańce. Materiał ten był dla nas niezwykle interesujący, chcieliśmy go poznać i przenieść do naszych awangardowych spektakli.
Te ekspedycje wnosiły wiele dobrego w nasz teatr, ale w życie społeczności, które nas gościły, już mniej. Przyjeżdżając, prosiliśmy tych ludzi o podzielenie się z nami tym, co było dla nich tak cenne, tak osobiste. Przyjeżdżaliśmy z nadzieją, że uda nam się stworzyć więź, że wszystko to będzie trwać. Wierzyliśmy, że ta więź będzie coraz silniejsza, że to dopiero początek. Ale potem zawsze brakowało czasu. Nasz zespół już do tych ludzi nie powracał, ale staraliśmy się podtrzymywać kontakt osobisty, i w każdej wolnej chwili, choćby na Boże Narodzenie, odwiedzaliśmy ich, niektórzy z nich byli bardzo samotni. Tak zrodził się nasz projekt kolędowy – przez dwa tygodnie na Łemkowszczyźnie wędrowaliśmy od wsi do wsi z małym chórem śpiewając kolędy i pastorałki. Czasami śpiewaliśmy w kościołach.
Odczuwaliśmy potrzebę zrobienia czegoś więcej, ale ponieważ byliśmy aktorami, naszym głównym środowiskiem były festiwale, a nie społeczności lokalne. Wreszcie zrozumieliśmy, że to, na czym naprawdę nam zależy, to nie jest kariera teatralna, lecz lepsze poznanie tych ludzi, chcieliśmy nie tylko czerpać od nich, ale również dać im coś od siebie. Po raz pierwszy tutaj, do Sejn, Żegar, Dusznicy, ja i moja żona Małgorzata, współzałożycielka Ośrodka, przyjechaliśmy na początku lat 80. Zawarliśmy pierwsze przyjaźnie z ludźmi stąd. To oni śpiewali na naszym weselu. W 1984 roku przyjechali do Warszawy specjalnie po to, żeby podarować nam w prezencie ślubnym pieśni litewskie. Myślę, że to zainspirowało nas do osiedlenia się tutaj.
A przecież w Polsce był wówczas stan wojenny. Kiedy tu przyjechaliśmy, w sklepach nie było towarów, żywność można było dostać tylko na kartki. A jednak – proszę wyobrazić sobie taką sytuację. Idziemy pieszo, bo między Sejnami i Żegarami kursuje tylko jeden autobus dziennie. Mija nas jakiś człowiek, przystaje, żeby z nami porozmawiać. Okazuje się, że wraca z targu, gdzie wymienił kartki na miesięczne wyżywienie swojej rodziny – trochę mięsa, trochę innych produktów. Po krótkiej pogawędce zaczyna tę żywność pakować nam do plecaków – przecież jesteśmy gośćmi, a gości trzeba ugościć. Po prostu - nie mogliśmy odmówić. Po wielu latach zrozumiałem, że chociaż mogłem o tym zapomnieć, mogłem uznać to za nieznaczący epizod, to właśnie był moment odmieniający całe życie. Jestem głęboko przekonany, że właśnie tamten człowiek był jednym z tych, którzy nas tu zaprosili, żebyśmy budowali niewidzialne mosty.
Pod koniec lat 80. szukaliśmy siedziby dla naszego ośrodka. Były różne możliwości – oglądaliśmy miejscowości w górach, zastanawialiśmy się nad pograniczem polsko-ukraińskim, nad Hajnówką przy granicy z Białorusią, nad Kaszubami, nad pograniczem polsko-niemieckim. Słowem, zjeździliśmy wszystkie pogranicza. Wreszcie w 1990 roku trafiliśmy do Sejn. Stworzyliśmy coś w rodzaju cygańskiego taboru, z którym tu dotarliśmy.
My – to znaczy ja, moja żona Małgorzata, Wojtek i Bożena – przyjechaliśmy tu nie tylko jako aktorzy, mieliśmy rodziny, dzieci. Bożena i Wojtek pracowali wcześniej na Kaszubach, w gminnym domu kultury w Czarnej Dąbrówce, a my z Małgorzatą - w Poznaniu. Przez wiele lat wspólnie organizowaliśmy Wioski Spotkania. Zapraszaliśmy ludzi z całego świata – od Indii po Chile i Argentynę – żeby byli naszymi gośćmi, żebyśmy dzielili się wszyscy performansami, filmami, muzyką, literaturą, sztuką wizualną. Pod koniec lat 80. zrozumieliśmy, że cała ta nasza działalność związana z kulturą alternatywną odchodzi w przeszłość, podobnie jak działalność podziemna, że oto na naszych oczach pisana jest nowa karta historii, a my sami powinniśmy spalić za sobą stare mosty i wyruszyć na spotkanie przygody. W maju 1989 roku odbyły się wybory. Wygraliśmy, „Solidarność” zwyciężyła.
W 1990 roku zarejestrowaliśmy w Poznaniu fundację. Myślę, że była to jedna z pierwszych w Polsce fundacji związanych z kulturą. Spakowaliśmy cały dobytek i razem z rodzinami stworzyliśmy coś w rodzaju karawany, która wyruszyła w „Podróż na Wschód”. Na przedzie jechał jeep, ciągnął wóz z piętrowymi łóżkami, na których spały nasze dzieci. My jechaliśmy drugim wozem, zaprzężonym w konie. Z Kaszub w północno-zachodniej Polsce ruszyliśmy na Wschód, ku granicy z Litwą, jak najbliżej Wilna. Po drodze odwiedziliśmy każdą wieś, każde miasteczko.
Wilno jest miastem niezwykle ważnym w każdej mitologii pogranicza. To miasto literatury, w którym tworzył nie tylko Mickiewicz, lecz również wielu innych wybitnych autorów. Poza tym w Sejnach, w miasteczku, do którego przybyliśmy, w samym centrum, ocalały resztki dawnej dzielnicy żydowskiej. Kiedy pojawiliśmy się tu po raz pierwszy, w starej synagodze mieścił się magazyn nawozów sztucznych. W tamtym okresie nas, jako ludzi teatru, interesowała nie tyle historia tego miejsca, ile cudowne wnętrza, idealne dla teatru. Właśnie tak na początku patrzyliśmy na synagogę, nie mając jeszcze świadomości jej skomplikowanej historii. Za komuny tego nie uczono, nikt o niczym nie wiedział. Stopniowo, poprzez samokształcenie, taką wiedzę zdobyliśmy.
Kusząca była perspektywa zamieszkania w krasnogrudzkim dworze, należącym niegdyś do rodziny Miłosza. Ważni są nasi przyjaciele Litwini z Żegar i Dusznicy.
Dzisiaj w Krasnogrudzie, w tamtym pamiętającym Miłosza dworze, czynna jest poświęcona poecie wystawa „Szukanie ojczyzny”. Miłosz zatytułował tak jedną ze swoich książek i jak można o tym dowiedzieć się dzięki wystawie, poszukiwanie ojczyzny stało się dla niego zadaniem życia, namiętnością. Dzisiaj może nam się wydawać, że ojczyzna jest czymś danym, czymś stałym: „skoro urodziłem się na Litwie, muszę być Litwinem”. A przecież teraz, kiedy granice są otwarte, kiedy można swobodnie wybierać miejsce zamieszkania – nie tylko miasto, ale również państwo, pytanie o to, co to jest ojczyzna, co jest domem, staje się aktualne jak nigdy wcześniej. Dlaczego miałbym pozostać i tworzyć tu, dlaczego miałbym pielęgnować to, co jest moim dziedzictwem, a nie wyjechać, tworzyć siebie na nowo, wyzbyć się wszystkiego, co nie sam stworzyłem, lecz odziedziczyłem?
Wciąż uważam swoje pokolenie za pokolenie, które poszukuje ojczyzny. Dla nas ojczyzna nie jest czymś danym raz na zawsze. Jest ona czymś, co sami musimy dla siebie zdobyć, odnaleźć na nowo. Co oznacza dla mnie życie w Poznaniu? Moi rodzice przyjechali tam ze wschodu Polski za pracą. Wszystko było dla nich nowe, z tym miastem nie wiązało ich nic. Nie było wiedzy o przeszłości, w szkole i w kościele także o tym nie rozmawiano. Dopiero kiedy byłem studentem w Poznaniu, odkryłem, że basen, w którym co tydzień pływałem, był dawniej synagogą. Kiedy dowiadujesz się takich rzeczy, nagle zdajesz sobie sprawę z tego, że możesz coś zrobić. I najczęściej robisz to z większym zapałem i poświęceniem, niż gdyby była to naturalna część twojego życia.
Wciąż odkrywałem nowe informacje o ziemi, która mnie nosiła. Z takiej wiedzy moje pokolenie czerpało siłę do poszukiwań, tworzenia, zakorzeniania się w tym, co na nowo odkrywaliśmy. Tak naprawdę kładliśmy wtedy nowe fundamenty. To był nasz osobisty i grupowy wysiłek. Staraliśmy się poznać historię, tradycję, i wszystko to można byłoby nazwać odzyskiwaniem ojczyzny, walką za ojczyznę poprzez jej poszukiwanie i organiczne budowanie.
Cofnijmy się do 1989 roku i spróbujmy wyobrazić sobie tamte czasy. Przyjechaliśmy tu, najpierw rozmawialiśmy z ludźmi o idei Ośrodka Pogranicze. Był koniec września, szliśmy z Małgosią nad rzeką Czarna Hańcza. W oddali zobaczyliśmy idącego z naprzeciwka człowieka, z daleka kogoś nam przypominał. I kiedy byliśmy już całkiem blisko, zobaczyłem, że przed nami stoi Czesław Miłosz. Byliśmy tak zmieszani, że tylko przywitaliśmy się, przedstawili sobie nawzajem i rozeszli. Pan Czesław poszedł do domu Andrzeja Strumiłły, skąd my właśnie wracaliśmy. My pojechaliśmy samochodem do Sejn i kiedy tylko zatrzymaliśmy się przy synagodze, dogonił nas inny samochód, a w nim – Czesław Miłosz. Przyjechał z bratem Andrzejem, wyskoczył z samochodu, podbiegł do nas i zapytał: „Dlaczego uciekacie? Porozmawiajmy”. Zaprosił nas na długą rozmowę do klasztoru w Wigrach, w którym wtedy nocował. Przegadaliśmy pół nocy.
Przebieg rozmowy był trochę zaskakujący. Spodziewaliśmy się, że będziemy rozmawiać o wielkich ideach, o poezji, tymczasem Miłosz bardzo starał się ostudzić nasze romantyczne zapędy, sprowadzić nas na ziemię. Rozmawialiśmy o dzieciach, o szkole, o możliwościach osiedlenia się tu i stworzenia tu nowego życia. Dla Miłosza było ważne, żeby dla nas, ludzi teatru awangardowego, cały ten projekt sejneńsko-krasnogrudzki nie był tylko przelotną przygodą. Mówił, że po długiej przerwie jesteśmy pierwszym pokoleniem, które jest w stanie zanurzyć się w długim trwaniu, bo wcześniej losy ludzi mieszkających tutaj ciągle mąciła historia – zmieniające się granice, migracja do miast, industralizacja, zesłania. Nic nie było stabilne i nie można było myśleć perspektywicznie. Miłosz życzył nam, żebyśmy stali się tymi, którzy wytrwają. Dla niego najważniejsza była ciągłość, nieustanna praca u podstaw, która jako taka w porządku dziejów była zjawiskiem postromantycznym, ale dla mnie jest najbardziej romantyczną tradycją, jaką kiedykolwiek mieliśmy. Ludzie przenoszą się na prowincję, do miasteczek, żeby stworzyć tam ośrodki kultury. To jest także wpływ tradycji żydowskiej. Kiedy odwiedził nas tu pisarz Claudio Magris, który otrzymał przyznawany przez Pogranicze tytuł Człowieka Pogranicza, powiedział, że w naszej pracy jest coś żydowskiego: nie dlatego, że poświęcamy uwagę tematyce żydowskiej, lecz ze względu na naszą wiarę w to, że w małym miasteczku można stworzyć centrum świata.
Po 1989 roku, kiedy budowaliśmy nową Polskę, często dyskutowano o tym, czym jest demokratyzacja. Dla nas oznaczało to przede wszystkim decentralizację. To było pragnienie wyrwania się z wielkich centrów i oderwania się od centralistycznej ideologii. Staraliśmy się przywrócić do życia to, co Miłosz nazywał „małymi ojczyznami”. Zwykłego człowieka obchodzi nie wielkie państwo, które jest czymś mniej lub bardziej abstrakcyjnym. Państwo odgrywa ważną rolę w określaniu własnej tożsamości, ale dla człowieka najważniejsze jest bezpośrednie otoczenie. Po 1989 roku przeważała tendencja przeciwna. Otworzyliśmy się na Europę, chcieliśmy być Europejczykami, ludźmi Zachodu, i sądziliśmy, że można to osiągnąć tylko poprzez ucieczkę z prowincji, że w szkołach należy wdrażać programy europejskie. Ale co oznacza program europejski dla nas tutaj, w Sejnach – poznawanie Szekspira, ale już nie Čiurlionisa czy Venclovy? Czy to jest program europejski? Zrozumieliśmy, że Europy powinniśmy szukać nie gdzieś daleko, ale właśnie tu, tuż obok nas. Trzeba pokazać, że jesteśmy Europejczykami nie w taki sposób, że uciekniemy za granicę albo do wielkich miast, ale poprzez próby rozwiązywania problemów, z którymi zderza się twoja mała ojczyzna.
Poza tym, my też bywamy odbierani jako uciekinierzy – jako ci, którzy uciekli z wielkiego miasta na prowincję. Cóż, może to być prawdziwe w odniesieniu do naukowców, którzy potrzebują spokojnego miejsca do pracy. Ale z nami było na odwrót – zadanie, które przed sobą postawiliśmy, w dużym mieście byłoby wykonać łatwiej. Tutaj jesteśmy nie po to, żeby uciekać, lecz po to, żeby zmierzyć się z codziennymi problemami, trudnymi pytaniami, panującymi ideologiami, przesądami.
Miłosz bardzo nam pomógł. Był szczególnie wrażliwy na kwestię „małych ojczyzn” – można to odnaleźć też w jego książkach. My podjęliśmy wyzwanie - wypełnić to wszystko praktyką, działalnością kulturalną i pracą organiczną. Musieliśmy znaleźć język, formę artystyczną, które pomogłyby nam tę praktykę stworzyć.
Z języka litewskiego przełożyła Agnieszka Rembiałkowska