Majątek Krasnogruda, koło Sejn, należał do rodziny Kunatów, z której wywodził się dziadek poety. Przed wojną zarządzały nim ciotki Miłosza: Gabriela, nazywana Elą, i Janina, nazywana Niną. Modrzewiowy dworek położony był na wzgórzu i otoczony parkiem schodzącym do jeziora Hołny. To już był czas schyłku szlacheckich dworków. Dochody z ziemi były zbyt małe, by się utrzymać i zapłacić podatki. Dlatego latem dworek zamieniano w pensjonat dla warszawskiej inteligencji.
Gospodarstwem zajmowała się Nina. Chodziła po obejściu w wysokich oficerkach i była namiętną koniarą. Do rodzinnej legendy przeszedł jej nastoletni wyskok. W 1919 r. w Krasnogrudzie stacjonował szwadron ułanów, gdy odszedł, okazało się, że wraz z nim zniknęła także 19-letnia Nina. Zrozpaczeni rodzice zauważyli, że w stajni nie ma jej ukochanego konia, wówczas stało się jasne, że Nina zaciągnęła się na wojnę z bolszewikami. Przebrana za chłopaka została przyjęta jako szeregowiec do Pułku Ułanów. Cudem przeżyła zwiad, który wpadł w kozacką zasadzkę.
Ela zajmowała się letnikami – wieczorne tańce przy dźwiękach fortepianu, karty, konwersacje. „Kiedy byłem nastolatkiem, byłem strasznie nieszczęśliwy i okropnie nieśmiały, i okropnie udręczony – wspominał Miłosz w rozmowach z Aleksandrem Fiutem. – Udręczony moją nieśmiałością tak straszną, że znalezienie się dla mnie w Krasnogrudzie było męką i torturą, bo tu już były towarzyskie konwenanse. A ja tego zupełnie nie znałem. Ja nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Ja nie umiałem tego wszystkiego”.
Uciekał nad jezioro, pływał łódką albo wpław na drugi brzeg. Robił wyprawy ze sztucerem, by strzelać do perkozów, o czym po latach opowiadał z zawstydzeniem. Ptaki go fascynowały, ich nazwy polskie i łacińskie, próby uchwycenia w słowie opisu ich zwyczajów. Jak wspomina, nie rozumiał wtedy jeszcze, że fascynacja pięknem nazw ptaków będzie początkiem jego bycia poetą. Jeden z jego pierwszych dojrzałych wierszy „Ptaki” powstał właśnie tu, w Krasnogrudzie. Tu także przeżył inicjację miłosną, którą długo trzymał w tajemnicy: „Jakiś dramat miłosny przeżyłem, chciałem się zastrzelić. Robiłem rosyjski pojedynek, to znaczy wykręcałem część naboi z bębenka i potem... Takie różne rzeczy” – wspominał lakonicznie. Dopiero w dwa lata po powojennym powrocie do Krasnogrudy w wierszu „Powrót” przyznał, że była to miłość spełniona.
„A wtedy – czyż nie było tak – dłoń kobiety zakrywa nam oczy i złożony zostaje dar: brunatne tarcze jej piersi, hebanowa kępkapodbrzusza nad zrzuconą suknią”.
Kobietę, którą wtedy kochał, spotkał po latach przypadkiem, po drugiej stronie Atlantyku. Pracowała jako lekarka w małym miasteczku Nowej Anglii.
Dziś w zdziczałym parku otaczającym dworek z trudem da się odczytać ślad kasztanowej alei schodzącej do jeziora, kształt gazonu, na którym co roku kwitły piwonie, zarysy rozebranych pomieszczeń gospodarczych. Dworek też już nie jest ten sam. Wersje są sprzeczne: czy po wojnie rzeczywiście wybuchł w nim pożar, czy pod pretekstem pożaru rozkradziono modrzew. Ściany zostały częściowo odtworzone, ale układ wnętrz zdewastowano zupełnie. Gdy dworek przejęło nadleśnictwo, urządzono tu mieszkania komunalne dla pracowników.
Ci, którzy pamiętali młodego Miłosza z Krasnogrudy, już nie żyją. Jedynie pani Stasia przypomina coś sobie jak przez mgłę. Jako 10-latka trafiła na służbę do dworu; nosiła wodę i drewno, sprzątała pokoje, ścieliła łóżka, gracowała alejki. Nie miała czasu bawić się w obserwacje. Po wojnie, jak wszyscy we wsi, dostała ziemię z rozparcelowanego majątku.
– Gdzie się podziały meble, fortepian, biblioteka? A bo ja wiem? Ktoś zbuchtożył. Albo Niemcy, albo Ruskie – mówi. – Ale Ruskie na pewno spalili ule z pszczołami, a przedtem wyjedli miód razem z woskiem.
– To Niemcy rozebrali wnętrza i zabrali fortepian. A to, co zostało, wzięli okoliczni gospodarze. Porcelanowy serwis do herbaty i srebrne sztućce zdążyła pani Ela zakopać. Chyba odnaleźli to po wojnie – twierdzi Helena Wyżlańska. Dwór zna dobrze z opowiadań matki, która pracowała w kuchni. – Po lewej salon, wielki jak cała nasza chałupa, po prawej jadalnia, na wprost kredens i kuchnia dla panów, na dole dla parobków.
Pamięta panią Elę, która zgodziła się zostać jej matką chrzestną, ale młodego Miłosza nie. Ona nie chodziła do dworu, on nie zaglądał do wsi. Zresztą, kto by wtedy przypuszczał, że warto się przyglądać.
U Wyżlańskich na podwórzu stoi modrzewiowa stodoła. – To z Krasnogrudy – mówi Stanisław Wyżlański. – Gdy majątek przejął powiat, rozdawali pomieszczenia gospodarcze. Początkowo obiecali mi oficynę, była solidna, ze zdrowego drewna, ale zakręcił się koło niej jeden leśniczy. A leśniczy to leśniczy, lepiej załatwić potrafi.
Mąż Eli Władysław Lipski i jej syn, 15-letni wówczas Zygmunt, już na początku wojny zostali wywiezieni do Sachsenhausen. Zygmunt w obozie trafił do grupy, na której testowano obuwie wojskowe przy coraz większym obciążeniu. Nie przeżył. Eli i Ninie udało się przetrwać wojnę. Osiedliły się w Sopocie. Do Krasnogrudy przyjechały już w 1946 r.
– Wiadomo, wtedy była polityka nienawiści do panów. Dawni pracownicy bali się spotkać z nimi, a co dopiero przenocować. Mama dała im pokoik i dwa łóżka. Mieszkały dwa czy trzy tygodnie – wspomina Piotr Dapkiewicz. Związki jego rodziny z dworem były bliskie. Gospodarstwo Dapkiewiczów przed wojną było najlepsze w okolicy. Dziadek Piotra był pszczelarzem i doglądał pasieki w Krasnogrudzie. Ojciec, niemal równolatek Czesława Miłosza, nawet trochę się z nim zaprzyjaźnił. – Wiele lat później zaczął przyjeżdżać brat Czesława, Andrzej. Każdego lata brał miód lipowy. Odwiedzał dawnych pracowników dworu. Wreszcie przyszedł 6 czerwca 1992 r. – ten dzień mam zapisany w kronice rodzinnej. Przed moim domem zatrzymał się samochód i wysiadł z niego noblista Czesław Miłosz z bratem i synem. Chciał spotkać się z moim ojcem. Nie wiedział, że ojciec zmarł już w latach 50. Usiedliśmy powspominać. Żona podała litewskie bliny na liściach kapusty. Bardzo chwalone.
Czesław Miłosz wiele razy mówił, że Krasnogruda jest dla niego miejscem sprzecznych uczuć, że nie chciałby dotykać tych wrażeń. Wspomnienia otwierały się powoli. W 1988 r. dostał zdjęcia z Krasnogrudy. Napisał potem w „Nieobjętej ziemi”, że doznanie zmysłowe każdego szczegółu było tak ostre jak wtedy, gdy miał 19 lat. I odtworzone to samo poczucie, jakby znów wiosłował manewrując dziób łodzi na olszyny cypla. Rok później przyjechał tu po raz pierwszy. Reminiscencją był cytowany już wiersz „Powrót”:
„W starości wybrałem się do miejsc, po których błądziła moja wczesna młodość.
Rozpoznałem zapachy, linie polodowcowych pagórków, owalne misy jezior.
Przedzierałem się gąszczem tam, gdzie kiedyś był park, ale nie znalazłem śladów alei.
Stanąłem nad wodą i tak jak wtedy lekko łuszczyła się fala, niepojęta identyczność,
niepojęte oddzielenie.
A jednak nie zaprę się ciebie, nieszczęsny młodziku i powodów twoich cierpień nie nazwę głupimi”.
To chyba było pogodzenie; ze sobą sprzed lat, z pamięcią, z Krasnogrudą. Podczas następnej wizyty nawiązał kontakt z Fundacją Pogranicze z Sejn, która gromadzi relikty wielokulturowej przeszłości tego regionu: polskiej, litewskiej, żydowskiej, cygańskiej i stara się budować porozumienie między tymi, którzy żyją tu dziś. Młodzi Polacy, Litwini, starowiercy organizują wspólne spektakle, zbierają relacje o przedwojennych czasach – obrzędy, zwyczaje, pieśni.
W fundacji dobrze pamiętają dzień, gdy po raz pierwszy miał ich odwiedzić noblista. Latali jak w ukropie po całych Sejnach szukając whisky. W końcu poeta przyjeżdża z Ameryki. Zdobytą butelkę postawili z dumą na stole, a Miłosz skrzywił się i spytał: – A czystej nie macie?
Wracał tu wielokrotnie. Podczas jednej z wizyt dostał w prezencie, przygotowaną przez młodzież z Fundacji Pogranicze, książkę o przeszłości Sejn. Zaprosił całą grupę do siebie, do Krakowa. Opowiadał o tym, co udało mu się przechować w pamięci – o rynku, synagodze, restauracji mamy Fligeutab słynącej z potraw rybnych; wreszcie o sobie – zbuntowanym nastolatku, wygłaszającym odczyty przeciwko Sienkiewiczowi, zafascynowanym Darwinem.
– Dałem w kopyt naszym księżom – wspominał. – Jeden z nich wyrzucał mnie z klasy ze słowami: Miłosz, ty masz nieprzyzwoity wyraz twarzy.
Czesław i jego brat Andrzej, spadkobiercy majątku Kunetów, zapisali Krasnogrudę Fundacji Pogranicze.W siedzibie jest ręcznie spisany dokument z podpisami. Okazało się, że nie jest to takie proste. Nominalnie właścicielem jest Okręgowy Zarząd Lasów Państwowych, a użytkownikiem – Nadleśnictwo Pomorze. Batalia była długa i trzeba ją było prowadzić delikatnie, bo nadleśnictwo mogło się w każdej chwili obrazić i sprzedać dworek osobie prywatnej, która – powiedzmy – otworzyłaby tam karczmę i serwowała schabowe ? la Miłosz. Rok temu udało się wynegocjować 30-letnią dzierżawę. Na wiosnę ruszy remont, który ma doprowadzić dworek i park do stanu pierwotnego. Część pieniędzy obiecało Ministerstwo Kultury, a część być może uda się uzyskać z funduszy unijnych. Wniosek już został złożony.
– Chcemy stworzyć tu Centrum Dialogu, rodzaj międzynarodowego college'u dla animatorów i liderów porozumienia między żyjącymi na pogranicznych terenach mniejszościami etnicznymi czy religijnymi. Mamy doświadczenie w budowaniu mostów między ludźmi i chcemy je przekazać innym – deklaruje Krzysztof Czyżewski, szef Fundacji Pogranicze.
Ludzie z fundacji są zakochani w tym miejscu na ziemi. Mówią: nasze jeziora, nasze pagórki, nasze obłoki. – Nigdzie na świecie nie ma takiej intensywności obłoków – mówi Czyżewski. Kupił 10 hektarów ziemi w sąsiedztwie Krasnogrudy i będzie tu budował swój dom. Stąd łatwiej będzie wszystkiego dopilnować.
Czesław Miłosz objął patronatem Centrum Dialogu. Do końca życia interesował się projektem. Kiedy już nie wstawał z łóżka, zapraszał Krzysztofa Czyżewskiego, żeby wypytywać o plany i postępy prac. 18 lutego 2003 r. napisał: „Zanurzeni w »teraz« powinniśmy starać się przenieść niejako w nowy wymiar to, co było, z całą świadomością, że pracujemy dla tego, co kiedyś będzie i że przygotowujemy dar dla ludzi, którzy będą żyli po nas. Odczuwam radość mogąc w myśli powiedzieć tym, z którymi chodziłem tutaj, w Krasnogrudzie i w Sejnach: Jesteście w dobrych rękach, nie wzgardliwie zapomniani, ale obecni. Mogłaby przecież trwać jedynie obrzydliwość spustoszenia, a że stało się inaczej, jest to zwycięstwo ludzkiego rozumu i woli”.
Joanna Podgórska
Źródło: Polityka - nr 52 (2484) z dnia 2004-12-25; s. 136