Czarna limuzyna wiezie dwóch młodzieńców: jeden wysoki, smukły blondyn, drugi nieco niższy, zamyślony, z czarnymi, gęstymi włosami, zaczesanymi do tyłu. To Zaza i Czesiek. Tak ich mówią na nich we dworze.
A może oni trzęsą się karetą z Sejn, od strony jeziora Hołny? Cztery dobrze napasione konie (przecież ciocia Nina sama się nimi zajmuje, więc karmi) gonią drobnym kłusem, na koźle zamiast woźnicy siedzi młody Aleksander. Zaza założył nogi na przednim siedzeniu i coś podśpiewuje, Czesiek patrzy w okno: niewielkie jezioro otoczone wszystkimi barwami jesiennych pól, jak oko zamyślonego Boga przyciąga, nęci...
Nie, chyba to wszystko nie tak. Kareta przecież pusta. Aleksander odwiózł z dworu do Suwałk ostatnich letników, już tłuką się pociągiem do Warszawy, a smutny, znudzony woźnica, wraca kiwa się na koźle. Zgonione konie uniosły grzywiaste karki dopiero wtedy, gdy spostrzegły fikającego powitalnie źrebaka Kuckę (ciocia Nina swego ulubieńca wyhodowała prawie w kuchni), ciągnącego za sobą mały wózek, w którym siedzi trójka figlarzy: Zaza, Czesiek i Andrzej. Niedługo i im skończą się szalone dni – ostatnie dni wakacji. Czesiek wraca do Wilna, Zazę każdego dnia konie będą trząść do liceum w Sejnach.
Przed nadejściem zimy dwór Kunatów opustoszeje: ktoś zamknie się w bibliotece wujka Stanisława i będzie wertował książki, ciocia Nina, jak zawsze, będzie biegała za bydłem i końmi, Hela Kunatowna będzie przeklinać nic niewartych, chamów – wieśniaków („O żeby Bóg dał, sama bym została, choćby i na pustyni“), kucharka Katreczka odetchnie w kuchni, bo we dworze zostaną tylko domownicy.
Jak, jak oni wtenczas żyli?! Natrętne pytanie prowadzi mnie przez zalane październikowym słońcem pola Krasnogrudy.
O czym myśleli tamci ludzie? Co Go nęciło, gdy przechadzał się po dworskim parku? Gdy wpatrywał się w tą życzliwą żmijkę drogi – tej samej a już innej: przecież przez ponad sześćdziesiąt lat ludzie pozostawiali na niej ślady swoich stóp, bydło zaznaczało swój trakt odciśniętymi w pyle racicami; ubijały boleśnie tę drogę koła wozów i samochodów… Droga, jak milcząca encyklopedia: mogłaby wiele powiedzieć, jeśliby miała dar mówienia…
Mam jedynie przeczucie, tylko skromne szczypty wspomnień Poety: mgliste, tylko jemu samemu boleśnie jasne, te odbłyski Krasnogrudy w jego wierszach.
Październik. Lipy i topole jeszcze nie nagie, lecz liście już poszarzały, straciły gęstą żółć, wnet zaczną gnić. A klony czerwienieją, żółcieją, ronią pięciopalczaste liście, które spływają na ziemię jak złociste łódeczki, huśtają się w powietrzu po raz ostatni.
Odnoszę wrażenie, że te klony w tamtych – Jego – czasach, wprowadzały cienistą aleją do dworu każdego, kto zboczył tu z gościńca. Dziś tych olbrzymów pozostało zaledwie kilka, pomiędzy nimi panoszą się krzaki, wysokie źdźbła zeschłych pokrzyw, kolczaste rokitniki – jak niski, gęsty las.
Złotawy smutek słonecznej jesieni: tam, gdzie stał dwór, gdzie błyszczały jego drewniane ściany (drugiego takiego w całej okolicy nie było – cały z modrzewia), a nieopodal ściany obszernej stodoły dziś sterczą jedynie zarośnięte trawą i chwastem dołki; zaś na pagórku stoi osamotniony, długi, zwyczajny drewniany dom – w nim mieszka leśniczy z rodziną.
Na werandzie, gdzie w tamtych czasach letnicy kryli się przed słonecznym żarem – damy szeleszcząc powłóczystymi sukniami, eleganccy panowie szurając skórzanymi obcasami – zatem na werandzie, gdzie pili herbatę z cieniutkiej porcelany, cieniutkiej jak moja spoliczkowana, skryta nadzieja, jak ironia nieodległej przecież historii – stały dwa ogromne, kłujące oczy chłodnym metalem motocykle; a nad nimi – jeszcze jedna parodia tamtej epoki – suszyło się rozpięte na sznurku dziecięce ubranko.
Zatem mieszkają tu jacyś ludzie. Rosną dzieci. Czy jest jakaś różnica w tym, że przed sześćdziesięciu laty z tego pagórka spoglądały na jezioro inne oczy...?
Szuch, szuch, szuch – cicho, nudnie szepczą umierające liście drzew pod nogami: ledwo odnajduję ścieżkę – widać rzadko schodzi się tędy nad wodę. W tamtym czasie, gdy On miał naście lat, wypucowane dróżki wodziły wczasowiczów po całym parku: z obu stron równiutko skoszona trawka, klomby, róże, liczne gatunki drzew – przecież ten park był królestwem starego Kunata – każdy pień był wygłaskany; pod każdą cieniodajną koroną prowadzono dysputy; a już ta różnorodność odcieni zielonych liści! A uroda kwiatów!
Jeszcze teraz odnajduję ogromne, rozłożyste kasztanowce nad samym brzegiem jeziora – omdlałą trawę pokrywają wokół ich liście, a wśród nich połyskują kasztany brązowe korale–olbrzymy z mlecznym okiem.
Bach, bach – tu, to tam spadają śliskie owoce tych drzew, potrącając i często wlokąc za sobą z konarów ku ziemi zrudziałe liście.
Kasztanowce te są jak wrota do jeziora, na mostek. A mostek był tu niegdyś, choć nie taki jak dziś: kilka desek na kolkach wbitych w dno. „Tamten był z drewnianych belek, taki romantyczny, z poręczami...“ – przypomina sobie Anna Czeropska. Gdy zadzieram głowę, by dostrzec wierzchołki tych olbrzymów, niespodziewanie zauważam trzecie drzewo kasztanowca – ale zupełnie zielonego! Skąd się taki wziął? Przecież wszystkie drzewa prześwietlone, choć nie całkiem nagie, klony i kasztanowce także tracą ostatnie barwy, zasłaniają się resztkami jesiennej woalki a ten? Zielony, soczysty, bujny – jak wyzwanie rzucone umierającej przyrodzie; wyzwanie, które ma zaświadczyć o pamięci o dworze, dziś ginącym, o pamięci o dawno wymarłej rodzinie Kunatów.
Pamiętasz go, Poeto? Wspominasz czasem jego cień z młodych, szalonych lat? Czy i wtenczas zadziwiał swą zielonością aż do zimy?
Małe kasztanki w mojej garści są jak nasze dni; pochłonięte przez niebyt – nie zatrzymasz ich: zeschną, w proch się obrócą, pozostaną jedynie melancholijne wspomnienia – że niegdyś były.
Wydaje się, że tamta rzeczywistość była taka prosta.
Lecz tak naprawdę Czesław Miłosz po raz pierwszy przybył na dwór brata swojego dziadka w Krasnogrudzie wcale nie jesienią. To było lato 1922 albo 1923 roku.
Gdy miał trzy latka, w 1914 roku, rodzice wyjechali z nim na Wschód, do Rosji, ponieważ ojca – inżyniera dróg i mostów – zmobilizowali do pracy na zapleczu wroga. Rodzina mieszkała tam, gdzie pracował ojciec. W 1918 roku Miłoszowie wrócili do dworu dziadków w Szetejniach, ale nie zabawili tu długo – w 1920 roku wyjechali do Wilna. W Wilnie „jakiś czas, chyba z tydzień, chodziłem do szkoły. Bardzo mi się nie podobała. To taki chaos zupełnie przerażający. Matka mnie nauczyła czytać, pisać. Potem chodziłem do jakiejś nauczycielki, która mnie przygotowywała do egzaminu do gimnazjum. Od razu zdałem egzamin. Gimnazjum to był rok chyba dwudziesty pierwszy. Tak. Zaraz po wojnie polsko–ruskiej.“ (Czesława Miłosza autoportret przekorny, Kraków 1988, str.141).
Dziesięcioletni chłopak stanął na progu, za którym czaiło się życie dorosłych. (…) „Jako dziecko byłem raczej, mnie się wydaje, dość normalny i bardzo szczęśliwy, natomiast kiedy byłem nastolatkiem, byłem strasznie nieszczęśliwy i okropnie nieśmiały, i okropnie udręczony. Udręczony moją nieśmiałością tak straszną, że znalezienie się dla mnie w Krasnogrudzie było męką i torturą, bo tu już były towarzyskie konwenanse. A ja tego zupełnie nie znałem“. (Czesława Miłosza autoportret przekorny, Kraków 1988, str. 173).
„Dobre towarzystwo, tak zwane… Z tym miałem kontakt poprzez rodzinę mojego dziadka, to znaczy Kunatów z Krasnogrudy. Krasnogruda należała do brata mojego dziadka. Tam była biblioteka Stanisława Kunata, profesora szkoły Batignolskiej w Paryżu, emigranta, ekonomisty, i tam, oczywiście, wysokie fumy były obserwowane.” (tamże, str. 167).
Tu wszystko było inne niż w Szetejniach. Czarna limuzyna, kareta zaprzęgnięta w czwórkę koni, park, o który dbał wprost pedantycznie stary Kunat, a w nim, szczególnie nad jeziorem, czyściutko, schludnie, wypielęgnowane nawet ścieżki, cóż dopiero altany, ławeczki – terytorium wczasowiczów, na które wieśniakom wstępu zabraniano. Przez całe lato było tutaj pięknie; panie wystrojone, w fantazyjnych kapeluszach, z parasolkami, a panowie ubrani na biało. Gdy schodzili się na werandę na herbatę, gdy siadali przy stole… Boże drogi! Lepiej zapaść się pod ziemię, niż znaleźć się w tym towarzystwie – tak myślał czarnowłosy chłopiec, którego wszyscy z życzliwością zwali Cześkiem.
„Ja nie wiedziałem, co robić z rękami. Ja nie umiałem tego wszystkiego. I ten świat dorosłych, właśnie w Krasnogrudzie, i tych konwenansów, i tych obyczajów z początku był dla mnie straszny. To były udręki dla mnie. Jest bardzo dziwnie to wspominać, dlatego że w Krasnogrudzie przeszedłem rozmaite fazy. Rozmaite fazy mojego dojrzewania. Ale pierwsze znalezienie się w Krasnogrudzie – straszliwa nieśmiałość. Siedzieć przy stole w towarzystwie mnóstwa ludzi. Krasnogruda była dziedzicznym majątkiem, bardzo dużym, ogromnym, który stopniowo się kurczył. Lasy zostały wycięte przeważnie, sprzedane, ziemi ornej było jeszcze bardzo dużo, ale Krasnogruda reprezentowała majątek w okresie dwudziestolecia, to znaczy chodziło o coś podobnego, co w Anglii przypadało dworom angielskim. Mianowicie, żeby się utrzymać i żeby zapłacić podatki, trzeba było brać letników na lato. I dwór był zmieniony w pensjonat. Przyjeżdżali tam goście z Warszawy, cała inteligencja warszawska siedziała za tym stołem. Potworna praca moich wujostwa, żeby to wszystko szło. Potworna praca kucharki Katreczki, która o czwartej rano zapalała ogień – ci goście, co płacą, muszą mieć. Po czym właściwie cały czas zajęcie. A wieczorem trzeba tych gości bawić, to znaczy grać na fortepianie i żeby oni tańczyli. I ja w tym wszystkim, żeby wiedzieć, jak zachować się przy stole.“ (Tamże, str. 173–174).
Najwyraźniejsze wspomnienia Poety z pobytu w Krasnogrudzie to jego wewnętrzne dramaty, dramaty gimnazjalisty. Oczywiście dramaty te nie mogły być przedmiotem zainteresowania Niny, zajętej codzienną harówką, ani Heli, jak i robotników dworskich, których po dziś dzień jeszcze można odnaleźć w tych okolicach, stoją oni wprawdzie nad grobem, ale jeszcze mogą co nieco opowiedzieć o dworze Kunatów.
Zagroda Anny i Aleksandra Czeropskich znajduje się całkiem niedaleko: polna dróżka, biegnąca z dworu na południowy zachód, przecina opustoszałe pole i kończy swój bieg przy drzwiach samotnej chaty. Obok niej stoi taki sam stary, maleńki chlewik ze słomianą strzechą; i stodoła.
Ten sam słoneczny jesienny spokój: ani psa, ani ogródka, ani sadu. Zielono–szara pustka. Przystaję przy drzwiach chaty, na płaskim kamieniu; długo stukam w drzwi wejściowe, naciskam klamkę. I znów. I jeszcze raz. Cisza.
Gdy nareszcie rozklekotany zamek odskakuje i mogę nacisnąć klamkę do końca, otwiera się przede mną chłodna, spleśniała czerń sieni.
Potem jeszcze jedne drzwi. Otwieram je po omacku.
Za nimi, stary jak świat, gliniany piec; intensywne brzęczenie much; z każdego kąta bije po oczach nędza.
Na moje już po raz trzeci wykrzyknięte powitanie, odpowiada ciężkie szuranie nóg po podłodze.
– Dwór? Oho! proszę pani, jaki to był dom. 280 lat stał – cały z modrzewia. Po wojnie go rozwalili… Była, a jakże była bardzo śliczna weranda, pełno kwiatów, mieszkali jak w raju. A ile letników naprzyjeżdżało! Może ze sto, a może i tysiąc – bo ja wiem… Nawet nie wszyscy się mieścili we dworze, więc na noc chodzili spać do Dapkiewicza – Litwin taki, bardzo bogaty chłop…
Słucham i właściwie nie słyszę – wszystko wali się na moją głowę jak lawina: powraca telewizyjny obraz rozjaśnionej, ale i posuniętej w wieku twarzy Czesława Miłosza; odwiedzone przez niego latem Szetejnie; dostrzeżone tylko resztki dworu; a teraz ta – jak z obrazu Bruegla wycięta – mroczna para: na głowie straszliwie zaniedbanego, cuchnącego starca, sterczy kępka siwych włosów; jedno oko szklane, w miejscu drugiego – pomarszczony dołek; zapadnięte policzki, gdyż o zębach już nie pamięta, zapomniał, że je w ogóle miał; jakieś szmaty zwisają z rąk i nóg.
Babunia: niemal zupełnie przezroczysta – może już nie z tego świata? Może Bóg zwrócił ją z podróży do siebie, zawrócił z powrotem na ziemię, byśmy mogli przekonać się jeszcze raz, że nasze ciała nic nie są warte.
Miniaturowa główka, ciągle trzęsąca się, jak i całe jej ciało, z przedziałkiem pośrodku, rzadziutkie włosy, zaledwie kilka kłaczków koloru szronem pokrytej ziemi – ale kłaczki te twardo splecione w mysi ogonek; powieki ociężałe, nienaturalnie zwisają na dół, odkrywają czerwone wgłębienia, przez które toczą się łzy, nie łzy; tak samo nieposłuszne, trzęsące się ręce, które próbuje przycisnąć do piersi, pobrzękują paciorkami różańca… Nogi bose; zamiast goleni – dwa obciągnięte skórą piszczele – jak niepotrzebne pędy, dziwne odrosty ciśnięte na podłogę. Gruba warstwa brudu w niektórych miejscach jeszcze pozwala stwierdzić, że to podłoga, drewniana – można to dostrzec pod łóżkami, obok jakichś łachmanów porośniętych kurzem, obok sterczącej kupki papierów, sterty śmieci – obok tego wszystkiego widać jeszcze linie szczelin pomiędzy deskami.
– To byli wielcy panowie. Pomyśleć tylko – samych uli mieli ponad sześćdziesiąt. A jakie jabłka w sadzie – nikt w całej okolicy takich nie widział. Kunat dobrze gospodarzył. A jak przyszli Ruscy, wycięli wszystkie drzewa, okopy robili… A meble państwa – piękne krzesła, olbrzymie dębowe stoły – wytargali pod stodołę. A co tego sprzedali, co wywieźli, co spalili… Była we dworze biblioteka z dziada pradziada, ale Ruscy zwalili wszystkie książki na kupę i podpalili; no, oczywiście, przedtem wszędzie szperali, plądrowali, każdy z sołdatów chciał znaleźć ukryte cziasy…
Dobre były pany. Jak komuś dziecko się urodzi, to pójdzie, odwiedzi; nie zadzierali nosa. I na wesele, jeśli ktoś ze wsi zaprosi, to przyjdą. Nawet mojego Staśka Nina Kunatówna do chrztu woziła…
Przycupnęłam na brzeżku starodawnego łóżka, które może było kiedyś rodzajem tapczanu. Za mną łachmany, od lat nieprana pościel, poduszki poczerniałe od brudu. Jeśli ich synowie wracają czasami do domu, zwalają się na to posłanie, na to legowisko starców. Synowie – obaj bywalcy więzień. Im tam najlepiej – i dach nad głową, i strawa – za darmo. Dlatego do rodzinnej chaty zaglądają rzadko, na krótko.
Ojciec milczy. Staruszka twardym, czystym głosem, który jakoś zupełnie nie pasuje do jej nieludzko wychudzonego ciała, biadoli. Skarży się na synów, ale zaraz zaprzecza, przeczy sama sobie.
– Nam jest dobrze. Córki przyjeżdżają. Przywożą jedzenie, wypiorą ubrania, pościel, a zimą zabierają do siebie – one bogato żyją, swoje domy pobudowały…
Narodziła ta babcia sporo dzieci, jej wiecznie załzawione oczy sporo widziały, przypatrywały się życiu od 1908 roku. Pamięć ma nie do wiary. Myśli logicznie, opowiada powolutku, nie zacina się. Niekiedy pomiędzy jej poprawnie wymawiane słowa, które – zdawałoby się – wypływałyby z jej bezzębnych ust także bez mojej obecności, wtrąca swoje trzy grosze starzec:
– Zazę każdego ranka woziłem karetą do Sejn. Mój ojciec był woźnicą, i ja woźnicą zostałem. Zimą Zazę okrywali takim grubym kożuchem ze skóry niedźwiedziej, to wszyscy się śmieli z niego. Więc on zawsze mnie prosił: Aleksander, nie przywoź mi więcej tego kożucha, bo widzisz jak wszyscy szydzą ze mnie…
Staruszka nawet nie odwracała głowy, nie zerkała na paplającego męża. Ona jest niemal zupełnie głucha. Ciągle mówi swoje:
– Dobrze pamiętam ich obu. Szalone to były chłopaki. I Zaza, i Czesiek. Zaza (wie pani, tak go wszyscy nazywali, bo był trochę sepleniący, a naprawdę nazywał się Zygmunt) był synem Heli Kunatownej. Niemcy go skatowali. A Czesław, powiadają, wielkim panem jest, nagrodę Nobla, ponoć, dostał, i zdaje mi się, nie tak dawno tu, we dworze był, chociaż mieszka gdzieś daleko, w Ameryce…
Stara Kunatowa nie pozwalała Zazie z chamami rozmawiać i sama z nimi rozmawiała stojąc tyłem, ale czy to dzieci będą posłuszne? Wszyscy razem w piłkę graliśmy za stodołą, te łobuzy dawali dziewczynom czekolady i prosili żeby one opowiadały takie różne brzydkie rzeczy…
Paniusiu, pomóż mi, bo już nie mogę usiedzieć. Ja nie mogę długo – trochę posiedzę, trochę poleżę… Nóg już od dawna nie czuję…
Biorę w ręce bezwładne nogi staruszki i boję się, by zeschnięte kosteczki nie rozsypały się, nie przeleciały mi przez palce. Ona pomalutku przechyla się na bok, opiera o wysokie poduszki; a ja znów układam dwa martwe patyczki na łóżku, przykrywam je brudnymi szmatami.
Na drugim łóżku siedzi starzec i mamroce coś, niezadowolony z mamrotania staruchy:
– Ona tak zawsze… Gdy tylko ktoś wejdzie, już błaga: a to ją posadź, to ją połóż, to ją podnieś, to podaj cokolwiek… wciąż jej niedobrze…
Staruszka przytuliła twarz do poduszki, nie słyszy pełnego dziwacznej zazdrości gderania męża. Opowiada dalej:
– Czesław też był bardzo wypieszczony, ale nie tak jak Zaza. Matka jego, Miłoszowa, mawiała, że nie można mu dać w tyłek, bo krzyczy na całe Suwałki. Prawdę mówiąc, nie miała i za co, bo był dobrym chłopcem. Spotka wieśniaka, weźmie do samochodu, podwiezie… Później obaj zakochali się w Maryni. Ładna była dziewczyna, długie blond włosy, a jej siostra, Helena – taka bez podbródka, jak księżyc… Przyjeżdżała cała ich rodzina każdego lata, z matką i ojcem, który pracował gdzieś pod Warszawą, inżynierem, ponoć był. Maryni bardziej spodobał się Zaza – wysoki, jasnowłosy, przystojny. A Zaza zazwyczaj mawiał: ja lubię Marynię, i Czesiek lubi…
„Jakiś dramat miłosny przeżyłem, chciałem się zastrzelić. Grałem w rosyjską ruletkę, to znaczy wykręcałem część naboi z bębenka i potem… Takie różne rzeczy. Jakieś wielkie samotności, wielkie udręki. Potem to się zmieniło, naturalnie; już byłem młodym człowiekiem, bardziej w sobie osadzonym. Zresztą Krasnogruda jest dla mnie miejscem bardzo wielu sprzecznych przeżyć.“ (Tamże, str. 174).
Rozmawiamy o dworze, pytam o Poetę, ale te monotonne opowieści staruszki są jednak wciąż opowieściami o jej życiu. No bo i cóż ją mogą obchodzić Kunatowie?
– Teraz ludzie to dobrze mają, o, żeby ja młoda dzisiaj była… W tamtych czasach nawet chusty porządnej nie miałam za co kupić…
Czy mam pocieszać?
Mogę dodać cokolwiek?
I czy logicznym byłoby twierdzenie, że to wszystko z winy czy kaprysu Pana Boga? Że On jednych obdarza genialnym umysłem, wielkim talentem i światową sławą, a innych pozostawia do końca ich dni w okropnej nędzy i samotności, pod słomianą strzechą...
Przed pożegnaniem jeszcze raz pomagam staruszce usiąść, układam jej nogi na brudnej szmacie – tak lepiej, niż na gołej, zimnej podłodze. Trzęsie się z wdzięczności i czułości, z oczu bez ustanku płyną jej łzy, przez podbródek ścieka ślina…:
– Niech Bóg ci wynagrodzi, miła paniusiu, że mi pomogłaś…
Odprowadza mnie starzec. Snuje się po omacku wzdłuż ściany, z wyciągniętymi do przodu rękami, zatrzymuje się w drzwiach i drętwieje. Odchodzę, odwracam się, on stoi nadal, stoi długo, stoi z twarzą zwróconą na południe, chyba poczuł na twarzy ostatnie ciepłe promienie jesiennego słońca.
Chciałam podążać śladami Poety. Chciałam spojrzeć na jego młodość cudzymi oczyma, wrócić do tych dni, kiedy jako nieśmiały nastolatek błąkał się po Krasnogrudzie, dźwigając swoją wielką samotność i wcale nie mniejsze udręki.
Okazało się, że była to Podróż Absurdalna. Nie da się wejść na drogę Innego.
Ściskam w garści porowatą kulę niedojrzałego włoskiego orzecha, znalezionego w parku Kunata. Próbuję go wyłuskać. Gorzkawy, dziwnie nieprzyjemny zapach uderza w nozdrza. I w sercu otwierają się jeszcze jedne drzwi, za którymi – wielka nieodkryta przestrzeń. Nie mogę jej zapełnić nawet wierszami Czesława Miłosza, gdyż spogląda na mnie z czarnej otchłani, szklanym okiem starego Aleksandra – XX wiek; spogląda krztusząc się miłością i nienawiścią – jednocześnie.
Birutė Jonuškaitė, Jesień 1990 roku