Baśń Lenki.

Baśń Lenki.

Baśń Leny Wiśniewskiej i Zofii Kondzielewskiej pod opieką literacką Agaty Tuszyńskiej.

Agata Tuszyńska

Baśń Lenki

Współpraca:

Zofia Kondzielewska i Lena Wiśniewska


Ilustracja: Wiesław Szumiński

Lenka czyta. Odkąd nauczyła się słów, które nazywały rzeczy i

uczucia, a potem liter składających się w wyrazy, zdania, strony

– wędrowała po nich coraz pewniej, lekka i mocarna

jednocześnie. Mogła spełniać marzenia. Być księżniczką, być

ptakiem albo tylko być gdzie indziej. W górach, w pałacu, w

niebie. To także była wielka nagroda.

Czytanie sprawiało, że otwierały się przed nią nieskończone

światy. Wchodziła w nie zachłannie, stale doświadczając czegoś

nowego. Czytanie to przygoda –

myślała.

Teraz też czyta. Siedzi w kucki w swoim pokoju, ale jest daleko.

Przemierza góry i lasy w poszukiwaniu życiodajnego eliksiru, który

czyni dobro. Idzie wytrwale mimo deszczu i mgły, wiedziona

śpiewem ptaków i wschodami słońca. Chyba zasnęła przez chwilę

w jesiennym wąwozie. Czuje jego stabilne, piaszczyste plecy.

Opiera się o nie. Mocno, coraz mocniej, bo z oddali wyłania się

wielka salamandra. A wtedy… Coś się osuwa, kruszy, spada.

Półka na książki ląduje u stóp dziewczynki.

Niemalże stratowała ją ta kawalkada. Tomy płócienne, z

kartonową okładką, duże i małe, szyte i klejone. Trochę ją

ogłuszyły. Odwróciła się, żeby popatrzeć, jak to się stało, a wtedy

zauważyła na ścianie jakiś ślad. Zgrubienie, obrys na szerokość

dwóch cegieł. Zapukała. W środku było pusto.

Zagadka. Gdzie jestem? Czy to kolejny trop w mojej

wędrówce? Teraz muszę się nauczyć czytać znaki… Bez trudu

wydłubała zatemperowanym ołówkiem fragment ściany. W

skrytce znalazła pudełko. Czuła, że to podpowiedź, ślad w

drodze ku rozwikłaniu zagadki. O przepis na dobro chodzi, czy o

coś innego? Bo przecież było dla niej jasne, że ma przed sobą

zadanie do wykonania.

Drewniane pudełko musiało być kiedyś białe, teraz wyglądało

jak przyprószone śniegiem. Bez trudu otworzyła wieczko. W

środku leżała fotografia. Jedna. Leżała uroczyście. Z tyłu

zapisano równym pismem: „Dombelscy, wrzesień 1936 rok”.

Obejrzała dokładnie pudełko ze wszystkich stron, ale nic więcej

nie znalazła. A i tak biło jej mocno serce. Czuła, że stało się coś

ważnego.

Patrzy na zdjęcie. Przed dużym domem z gankiem i kościołem

w tle, potem zauważy jeszcze rzeczkę i kaczki, na ławce siedzą

trzy kobiety. Pierwsza, którą nazwała matką, bo na kolanach

trzyma małego chłopczyka, nosi sukienkę w kwiaty i sweter, a na

nogach sznurowane pantofelki. Chłopczyk jest elegancki, w

spodniach na szelkach, białej marynarce i wełnianym berecie.

Obejmuje mamę przekrzywiając jej kapelusz tak, że zdobiące go

piórko lekko dotyka jej policzka. Obok starsza kobieta w garsonce

okolonej futrzanym kołnierzem. Torebka na ramieniu. Trzecia

kobieta nosi długi płaszcz z kieszeniami. Ma łagodne spojrzenie.

Patrzy przed siebie. Z tyłu, za nimi stoi trzech mężczyzn w

podobnie odświętnych marynarkach i kapeluszach. Jeden z nich

dotyka ramienia żony, tej z chłopczykiem.

A więc ma rodzinę. Znalazła ich. Trzy pokolenia. Kim są? I

dlaczego zamieszkali w jej ścianie? Nieznajomi krewni?

Sąsiedzi? Nie zna ich z niczyich opowieści. W małym lusterku

próbuje sprawdzić, czy jest do któregoś z nich podobna.

W pierwszym odruchu chciała podzielić się swoim odkryciem z

rodzicami, ale szybko zrezygnowała. Musiała się nad tym

zastanowić. Zeszła do piwnicy, gdzie często spędzała czas

sama. Czuła się tam bezpieczna, jakby świat nie miał do niej

dostępu. Stała tam orzechowa komoda i fotel z frędzlami.

Mieszkały lalki z jej dzieciństwa, przeczytane książki i szkatułka

ze skarbami. Były tu lalki białowłose i Basia, z którą zasypiała

przez pierwsze lata, była książka z motylami, wyoglądana do

szczętu i baśń o trzechsetletnim dębie i parze uczonych kruków.

W szkatułce, pod wieczkiem z liśćmi i kwiatami, układała koraliki,

szkiełka i kolorowe kamienie. Szare, popielate, zielonkawe,

znajdowane w czasie letnich spacerów. Był kamyk w kratkę i

srebrny kluczyk, który do niczego nie pasował. Odłożyła

wszystko na komodę i pomyślała, że nie wie, co kryje jej wnętrze

i dlaczego stoi w piwnicy, nie w stołowym.

Za dużo pytań, wydawało się, że nie mieszczą się w głowie

dziewczynki. Postanowiła się przejść. Nogi same zaprowadziły ją

do sąsiadki, 87-letniej pani Janiny, która zawsze miała dla niej

czas. Lenka pomagała jej, jak umiała, czasem pieliła ogród,

innym razem zmywała naczynia albo karmiła kury. Pani Janina

przywitała ją z radością i zaprosiła na kompot. Siedząc przy

kuchennym stole, nagle w promyku zachodzącego słońca,

zobaczyła we wnętrzu niedalekiej alkowy takie samo zdjęcie,

jakie przed chwilą odkryła we własnym domu. I już nie wiedziała,

czy nigdy go przedtem nie zauważyła, czy może go tam nie było,

ale aż podskoczyła z radości. – Pani Jasiu, pani Jasiu, co to za

fotografia? Skąd Pani zna tych ludzi? Odpowiedziała jej cisza. A

potem zobaczyła, jak jej sąsiadka pochyla się, chowa przed nią

twarz, i obejmuje się ramionami. Płacze?

Lenka czuje, że potrzebuje pomocy w rozwikłaniu tej zagadki.

Rusza do Zosi, przyjaciółki od dzieciństwa, licząc na jej pomoc i

jasny umysł. Myśli wirują jej w głowie, stale przywołuje postaci z

fotografii. Czy odszukanie ich będzie cnotą? Jak dobro i

szczęście, które są celem wszelkiego dążenia. Tak, definicję

musiała wyczytać w słowniku.

Kilka dni później dziewczynki odwiedzają panią Janinę.

Zanoszą jej babkę ziemniaczaną upieczoną przez mamę Leny.

„Oooo przyniosłyście kugiel!!!” – wita je pani Janina. „Kugiel”? –

dziewczynki patrzą na siebie i nie rozumieją, znają tę pieczoną

potrawę z ziemniaków, mięsa i jajek, od dziecka. Mama dodaje

do niej też cebulę, czosnek i inne przyprawy. Pani Janina

częstuje je sokiem malinowym. Już czas, mówi, czas, żebym

wam powiedziała…

Myślałam, że zapamiętam na zawsze, obraz po obrazie, ale

się myliłam. Pamiętam tylko trochę. Była jesień, miałam takie

kozaczki, buciki cieplutkie w środku. Trochę za duże, bo miały

starczyć na kilka lat, tatuś mi je kupił w Suwałkach. Ach, jak ja się

z nich cieszyła. I byłam na podwórku przed domem, jak co dzień.

Bawiliśmy się z innymi, układaliśmy zamek z kamyków i patyków,

bo my dziewczynki lubiłyśmy być księżniczkami. Nagle mama

wybiegła z domu i zaczęła mnie wołać, tak jakoś gwałtownie,

inaczej niż zwykle. Janina, Janina! Spłoszyłam się, Zaczęłam

biec. A dookoła biegało jak w gorączce pełno ludzi. Ja w jedną

stronę, oni w drugą. Biegali i krzyczeli coś do siebie. W

pośpiechu rzuciłam się w stronę domu i musiałam zgubić bucik.

Płakać zaczęłam, no bo jak bez bucika wrócić do domu.

Zaczęłam szukać na kolanach, a wtedy mama chwyciła mnie na

ręce, uniosła do góry, nie wiem, skąd się wzięła i ojciec też. Był

tam zamęt i rozpacz.

Pamiętam, że bardzo płakałam, a potem musiałam zasnąć.

Mam tu w pamięci wielką dziurę, jakby urwał się film. Potem

pamiętam już tylko ludzi w kuchni. Dużo ludzi. Sąsiadki były i pan

szewc, którego my dzieciaki baliśmy się i pani Gabriela, która

nam zawsze kawałki szmatek na ubranka dla lalek dawała.

Wszyscy mówili i opowiadali, że Żydów naszych pognali!

Sąsiadka nasza, pani Aniela mówiła, że nie pozwolili im nic brać,

a oni ładowali na wozy kołdry, poduszki, wszystkich swoich

starych i małe dzieci. I jeszcze mówili że zbierali ich przy

sukiennicach, gdzie były ich sklepy. I że pan Elko, ten co

sprzedawał cukierki po jednej sztuce, to nawet płakał. I że

piekarnia Kaleckiej zdewastowana, a Perkala, u której tatuś

zawsze kupował ciepłe bułki bondy, grochowiaki, a od święta

chałkę, wszystkie ma szyby wybite. Wtedy zobaczyłam… na

szlabanku, skulony siedział Joachimek.

Bardzo lubiłam jego siostry, Leę i Sarę. Ale czego on tu chciał?

I wtedy tatuś mi powiedział, że Joachimek będzie teraz z nami

mieszkał, bo jego mama i tata wyjechali. Obiecali, że po niego

wrócą. Tata tłumaczył, że Joachimek będzie spał z nami i jadł. Nie

miałam brata, ani nawet siostry nie miałam, to się ucieszyłam.

Tylko że Joachimek nie mógł z nami wychodzić na dwór. Ale była

wojna, więc i my tak prawie nie chodzili, bo tatuś mówił, że jest

niebezpiecznie i lepiej w domu siedzieć.

Joachimek to nie chciał się ze mną bawić, a w nocy ciągle

płakał. Dawałam mu swoje rysunki na pocieszenie, a rysowałam

ślicznie. Drzewa, rzeczkę, kwiaty. On je gdzieś chował. A potem

to już czas poleciał. Jak za szybą, lata i zimy, jesienne liście i

deszcze. Jego mama i tatuś po niego nie przyjechali. Stale

czekał. Na wiadomość, na list, na znak jakiś. Ale listonosz

niczego nie przynosił. Do sąsiadów to przychodziły z Ameryki

listy, oni się z taką jedną rodziną żydowską dobrze znali.

Mieszkali blisko siebie, a tamci wyjechali przed samiutką wojną.

Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co się stało z rodzicami

Joachimka, nikt nie chciał o tym mówić.

To było latem, jak wróciłam z ogrodu, zobaczyłam wóz do

mleka. Patrzę, a Joachimek walizki pakuje. Wystraszyłam się i

pytam, co się stało. Powiedział, że podobno ciotka z Warszawy

przeżyła i on do niej jedzie. Co? Jak? Dlaczego? Pobiegłam do

kuchni zrobić mu pajdę chleba na drogę. A jak ten chleb masłem

smarowałam, to mi trochę łezka pociekła. Dałam mu razem z

chlebem rysunek, co ostatnio narysowałam. Był na nim on i ja.

Razem, obok siebie.

Bardzo żałowałam, że pojechał. I tak minęło kilka wiosen bez

Joachima. Moja mamusia pochorowała się i zmarła. Tatuś wysłał

Joachimowi telegram z wiadomością, że mamusia nie żyje. W

dzień pogrzebu patrzę, a do kościoła wchodzi jakiś młodzieniec w

garniturze. Zamiast usiąść w ławce, podszedł do Tatulka i do

mnie. Ja patrzę i nie wiem, o co chodzi, a tatuś go przytula. I

nagle słyszę, jak mówi: „Joachim! Jednak przyjechałeś”.

Stanęłam jak wryta, nie dowierzałam, że to mój Joachimek wrócił.

Po pogrzebie w domu był obiad, sama wszystko przygotowałam,

zupę i kotlety i jabłecznik. A jak podałam jedzenie do stołu,

Joachim zapytał, gdzie jest Jasia. A ja do niego, że to przecie ja.

Jak zaczęliśmy gadać w pół do czwartej, to skończyliśmy po

dziewiątej wieczór.

Z samego rana po śniadaniu, tata przyszedł i powiedział, że

Joachim zostaje u nas pomóc w remoncie strychu. Jak ja się

ucieszyłam! No i tak Joachim u nas znowu zamieszkał. Dach

naprawili, sąsiadom w żniwach pomagał, przyszły święta i nowy

rok. Przez ten czas dużo rozmawialiśmy. Powiedział mi, że

składał wszystkie moje obrazki w walizce! Nie wiem, jak to się

stało, że się w sobie zakochaliśmy. W styczniu Joachim mnie

zapytał, czy zostanę jego żoną. Od razu się zgodziłam! A tatuś,

jak się dowiedział, szybko nas pobłogosławił.

W czerwcu wzięliśmy ślub. Bardzo my się kochaliśmy i

szanowali. Synów czterech urodziłam. Wszystkie dobre, mądre

chłopaki. Dobrze nam się razem żyło. Dziesięć lat temu pan Bóg

zabrał go do siebie. A Wasza rodzina, Lenko, to jego dom po

wojnie kupiła. Jak tata Twój go remontował, to znalazł mezuzę,

jeszcze po rodzicach Joachimka. Przyniósł nam ją. Mam ją

nadal. Wiecie, co to takiego: „mezuza”? Taki pojemnik na

odrzwiach, na prawej framudze z fragmentem żydowskiej Tory w

środku. Znaczył żydowski dom. Ale Joachimek nigdy nie poszedł

do synagogi, mówił że tego świata już nie ma i że w domu obok

krążą duchy jego rodziny. Oj, ja nie raz czułam, że on boi się

wspomnień. To zdjęcie, które trzymasz w ręku to rodzina

Joachimka. A ten dzieciak na rękach to mój Joachimek z mamą i

tatą, i babcią, i wujostwem.

Pani Janina wyciąga z szuflady zawinięty w bordowy aksamit

klucz. Dombelscy, wygnani z innymi Żydami przez Niemców,

zdążyli jeszcze powierzyć ten klucz mamie pani Janiny. Prosili,

żeby opiekowała się domem. Wierzyli, że tu

wrócą. Lenka uświadamia sobie wtedy, że słyszała powielekroć,

jak ludzie mówili, że mieszkają w pożydowskim domu. Teraz już

wie, co to znaczy.

Dziewczynka nieśmiało wyciąga rękę po klucz i powoli odwija

go z materiału. Drżą jej dłonie, czuje niejasny niepokój.

Bezwiednie łapie Zosię za rękę. I wtedy obie widzą wnętrze

domu w szabat, podczas piątkowej kolacji. Widzą rodzinę ze

zdjęcia. Widzą kobietę w czarnym czepcu na głowie, która

wykonuje dziwne ruchy nad rozpalonymi świecami, potem dotyka

dłońmi twarzy jakby była w rozpaczy. Widzą rodzinę nad stołem,

gdzie ustawiono półmiski ze śledziem i karpiem, kugiel, chałkę i

czulent. Dziwne, bo nigdy nie słyszały o „kuglu” i „czulencie”, a

teraz nagle wiedzą, co one oznaczają. Widzą wreszcie leżące w

łóżeczku małe dziecko. Wiedzą, że to chłopczyk, o którym

opowiadała przed chwilą pani Janina. Słyszą męski głos, który

zaczyna śpiewać szabasową pieśń Szalom Alejchem. Nigdy nie

słyszały takiego śpiewu, a jednak nucą pod nosem.

– Lenka, Lena!

Pani Janina kilkakrotnie powtarza imię dziewczynki.

– Leno, od dziś ten klucz będzie należał do Ciebie. Ty będziesz

go strzegła i kiedy pojawi się ktoś z rodziny Dombelskich,

zaprosisz go do swojego domu i razem będziecie świętować.

Wiem, co jest w komodzie w waszej piwnicy. Pamiątki po rodzinie

Dombelskich czekają na kogoś, kto się o nie upomni. Nie otwieraj

tej komody. Pokazywałaś mi kiedyś szkatułkę z Twoimi skarbami.

Widziałam tam srebrny kluczyk, to kluczyk od komody, nie zgub

go!

Nie zgubi. Dochowa tajemnicy. I nauczy się uprawiać dobro,

które jest w każdym z nas. I każdemu najpiękniej służy. I, że

sekret jest pod spodem każdego losu. A świat należy czytać

warstwami, bo tak powstawał, po kolei. I tak był zaludniany. Jedni

po drugich, pokolenia po pokoleniach zajmowały po sobie

miejsca na ziemi. Zajmowali. Zajmowaliśmy. Lenka zapisuje w

zeszycie, jak ważne jest czytanie tego, co pod spodem, w

ścianie, pod podłogą, za zakrętem. Bo przeszłość nas tworzy,

kształtuje i określa. Tak zacznie swoją pierwszą książkę dla

dzieci. Będzie to opowieść o pewnym żydowskim domu i jego

pożydowskiej przyszłości. O żółtym słońcu i księżycu, które dla

wszystkich świecą tak samo.