Niedawno w archiwum w Wilnie odnaleziono zaproszenie na ślub moich rodziców. Oto jego treść: "Zygmunt i Józefa z Syruciów Komiat-Kunattowie mają zaszczyt zawiadomić o ślubie swej córki Wery z panem Aleksandrem Miłoszem, synem śp. Artura i Stanisławy z Łopacińskich. Ślub odbędzie się w kościele parafialnym w Opitołokach dnia 14 lipca 1909 r. o godzinie 7 wieczorem. Majątek Szetejnie, gubernia, poczta i telegraf Kiejdany". Warto zauważyć, że dodana w zaproszeniu przed nazwiskiem Kunatt (wówczas pisanym jeszcze przez dwa "t") nazwa "Komiat" była niegdyś używana wymiennie z imieniem wodza Jaćwingów - Skomandem. A według legendy rodzinnej, Kunatowie są jego potomkami w linii prostej, więc i ten związek z Suwalszczyzną można podkreślić.
Z Suwalszczyzną jest też związana historia mojego małżeństwa. Żonę moją, Grażynę, z domu Strumiłło, poznałem przypadkowo podczas kręcenia filmu na zamku w Malborku. Nasza ekipa nie mogła oderwać wzroku od chodzącej po dziedzińcu zamkowym ślicznej dziewczyny, otoczonej wianuszkiem kilkudziesięciu mocno podciętych panów w ciemnych garniturach i białych koszulach. Okazało się, że to wycieczka kominiarzy z Torunia, a dziewczyna, studentka historii, była ich przewodniczką. Nie chciała podać mi swojego adresu, bo "mama zabroniła zadawać się z filmowcami". Pojechałem do Torunia i dziewczynę znalazłem. W kilka miesięcy później została moją żoną. Już po ślubie dowiedziałem się, że jej matka, Wanda Strumiłłowa, urodziła się w Suwałkach, gdzie jej ojciec, Kazimierz Kulwieć, kończył też gimnazjum. Rodzice Kazimierza Kulwiecia, Wincenty Anastazy (zm. 1889) i Leonia z Pawłowskich (zm. 1900), zostali pochowani na suwalskim cmentarzu, niestety w miejscu dzisiaj nieznanym. Julia Kulwieciowa była córką suwalskiego rejenta, Józefa Stankiewicza, ożenionego z Teresą ze Staniszewskich, też suwalczanką. Profesor Kazimierz Kulwieć planował już przed wojną objęcie ochroną jeziora Wigry i terenów do niego przylegających.
- Rodzice zamieszkali przy ulicy Marii Konopnickiej 7. Ten dom stoi do dzisiaj przy obecnej ulicy księdza Kazimierza Hamerszmita. Mieszkanie nasze było
ładne, czteropokojowe, na pierwszym piętrze. Brakowało w nim wejścia "kuchennego", więc ojciec zaprojektował dobudowanie drewnianych schodów od strony podwórza. Tych schodów teraz nie ma.
W sąsiednim domu mieściło się Gimnazjum Żeńskie im. Marii Konopnickiej. Pamiętam, że z podestów naszych schodów puszczałem do klas "zajączki". Dziewczętom to bardzo się podobało, ale nauczycielki były oburzone i kiedyś zwróciły moim rodzicom na to uwagę.
- Ojciec, urodzony w 1883 roku, był inżynierem drogowym po Politechnice Ryskiej, którą ukończył przed pierwszą wojną światową. Służył jako saper w armii rosyjskiej, potem był majorem w Wojsku Polskim i nie mógł już wrócić na Litwę. Po 1920 roku założył w Wilnie firmę budowy mostów "Budmost", prosperującą całkiem nieźle. W połowie lat dwudziestych księgowy, który miał pełnomocnictwo ojca do podejmowania pieniędzy z banku, pewnego dnia pobrał je wszystkie z konta i uciekł do Argentyny. Firma splajtowała, zaś ojciec pojechał potem "za chlebem" do Brazylii. Jednak nie mógł się tam zaaklimatyzować, tęsknił do rodziny i po roku wrócił do Wilna. Wtedy ciotki z Krasnogrudy: Gabriela z Kunatów Lipska i Janina z Kunatów Niementowska, namówiły ojca, żeby został inżynierem drogowym w Suwałkach, gdzie zwolnił się wtedy etat. Tak też się stało i ojciec objął stanowisko kierownika Zarządu Dróg w powiecie suwalskim.
Z tą wileńską kradzieżą wiąże się wydarzenie w Warszawie po wielu latach. Poznałem kiedyś młodego człowieka o tym samym nazwisku jak ów księgowy. Urodzony w Argentynie, tam skończył wyższe studia i wrócił na stałe do Polski. Gdy dowiedziałem się, że jego dziadek przed wojną wyemigrował z Wilna do Argentyny, powinienem był zapytać, czy wcześniej pracował w firmie "Budmost", ale nawet nie wspomniałem mu o tym...
- Ojciec jako kierownik Zarządu Dróg w powiecie suwalskim, odpowiadał za stan ich nawierzchni. Drogi na Suwalszczyźnie były szutrowe, nie asfaltowe, ale o dobrej jakości. Szuter to drobno pokruszone kamienie, które sypało się na drogę, a następnie przygniatało i wyrównywało parowym walcem. Ojciec stale jeździł po całym powiecie, kontrolując prowadzone prace. Jeździł najpierw motocyklem z przyczepką, potem samochodem, śmiesznym fordem na wysokich kołach. Takie auta można obecnie zobaczyć tylko w filmach z lat dwudziestych.
Bardzo często jeździłem z ojcem po Suwalszczyźnie samochodem, bo czasem udało mi się poprowadzić trochę wóz. Ojciec miał kierowcę, który uczył mnie tajników szoferowania, lecz prawa jazdy z powodu młodego wieku mieć nie mogłem. Z tych podróży wraziły mi się w pamięć postoje na posiłki. W każdej miejscowości, na przykład w Bakałarzewie, Jeleniewie, Smolnikach, Gibach czy Berżnikach, była restauracyjka z jakąś specjalnością: raki, kołduny, węgorze w galarecie albo smażone na maśle szczupaki... Ojciec lubił te suwalskie specjały i zawsze zamawiał do posiłku setkę mrożonej wódki. (Ja jako harcerz nawet później nie brałem alkoholu do ust ani nie paliłem). Restauracja na Suwalszczyźnie najsłynniejsza była u pani Fligentaubowej w Sejnach, gdzie podawano chyba najsmaczniejsze w Polsce ryby po żydowsku. Jeżeli dojechało się z ojcem do Sejn, to już koniecznie wypadało zajrzeć do Krasnogrudy. We dworze zawsze było pełno gości. Ciotka Nina zapraszała: "Do Krasnogrudki - napić się wódki"...
Kiedy z Wilna przez Grodno do Suwałk na początku lat trzydziestych przyjeżdżał koleją Czesław, to z Krasnogrudy przysyłano po niego bryczkę. Podróże końmi znalazły potem swoje odbicie w wierszu Bryczką o zmierzchu... Później już ojciec woził go do Krasnogrudy samochodem, zresztą wuj i ciotki też miały od połowy lat trzydziestych samochód.
Brat napisał w Krasnogrudzie kilka ważnych w jego twórczości wierszy, a krasnogrudzkie wątki i suwalskie pojawiają się w jego twórczości często. Do nich należy też wiersz Pan Anusiewicz, w którym o ciotce Ninie napisał: "Nie dla Anusiewicza Nina. Patrzcie jak chodzi. // Kołysze się z boku na bok niby marynarz. // Cały rok w siodle, w ułańskim mundurze. // Taka to z niej panna na wydaniu". Było to nawiązanie do niezwykłej historii, którą Nina sama mi opowiadała. Latem 1919 roku w Krasnogrudzie stacjonował kilka dni szwadron ułanów. Po jego odejściu okazało się, że zniknęła dziewiętnastoletnia wówczas Nina. Zrozpaczeni rodzice zauważyli, że zginął też jej ulubiony koń Wicher. Stało się jasne! Nina, która znakomicie jeździła konno, zaciągnęła się do wojska, by walczyć z bolszewikami. Rzeczywiście tak było. Przebrana za chłopaka została przyjęta w ułańskie szeregi, a gdy się rzecz cała wydała, pozwolono jej jednak zostać. W szwadronie była uwielbiana i otoczona troskliwą opieką kolegów. Wiosną 1920 roku wzięła udział w zwiadzie, który wpadł w zasadzkę i został okrążony przez sotnię Kozaków. Nina krzyknęła do swojego konia: "Wicher! Ratuj!". I Wicher ją uratował; pędząc przez przeszkody, przeskakując płoty, nie dał się dogonić najlepszym kozackim koniom. Koledzy ułani ze zwiadu wtedy zginęli.
- Mama zajmowała się domem, chociaż miała tak zwaną pomoc domową. Obaj z bratem bardzo ją kochaliśmy. Była dobrą matką i żoną. Oznaczała się wielką kulturą osobistą. Mówiła piękną polszczyzną. Szkołę średnią, czyli tzw. pensję dla panien, kończyła w Krakowie. To z rodzinnego domu wynieśliśmy dobrą znajomość ojczystego języka. Może dlatego tak rażą mnie błędy językowe popełniane obecnie nie tylko przez prezenterów telewizyjnych, lecz nawet profesorów wyższych uczelni.
Mama była bardzo pobożna. Kiedy Czesław jako małe dziecko ciężko zachorował na dyfteryt, modliła się gorąco do Matki Boskiej Ostrobramskiej o jego wyzdrowienie i zawsze twierdziła, że dzięki tym modlitwom Ona go uratowała. Czesław napisał w wierszu Nad miastem: "I ona mnie Ostrobramskiej Pannie ofiarująca, jak i dlaczego wysłuchana została?". Wypada tu przypomnieć, że podobnie przed laty Matce Boskiej Ostrobramskiej ofiarowany był ciężko chory malutki Adaś Mickiewicz... Mama wierzyła, że to jej modlitwy do Matki Boskiej Ostrobramskiej podczas wojny chroniły nas przed śmiercią, która nam stale zagrażała. I chyba miała rację...
Nasza mama zmarła 8 grudnia 1945 roku w Drewnicy koło Gdańska, gdzie rodzice zamieszkali na jakiś czas po repatriacji z Wilna. Pielęgnowała tam, z pobudek samarytańsko-religijnych, chorą na tyfus, opuszczoną przez wszystkich staruszkę Niemkę. Zaraziła się od niej śmiertelną chorobą.
- Rodzice mieli w Suwałkach wielu znajomych, głównie ze
sfer ziemiańskich (Krasnogruda) i wojskowych. Przyjaźnili się, na przykład, z Dreszerami. Rudolf Dreszer był dowódcą Suwalskiej Brygady Kawalerii. Pamiętam też, że bywali w naszym domu: dowódca 3. Pułku Szwoleżerów Mazowieckich, pułkownik Edward Milewski oraz dowódca 2. Pułku Ułanów Grochowskich, pułkownik Kazimierz Plisowski.
Jeden z oficerów 3. Pułku Szwoleżerów Mazowieckich odegrał ważną rolę w moim życiu. Był to rotmistrz Tadeusz Roykiewicz, przyjaciel ciotek i wuja, Władysława Lipskiego, z Krasnogrudy oraz moich rodziców. Gdy w 1935 roku moi rodzice przenosili się do Głębokiego na Wileńszczyźnie, zadecydowali, że nie będę zmieniał szkoły przed maturą i pozostanę w Suwałkach pod opieką ciotek i właśnie Tadeusza Roykiewicza. Rotmistrz wynajmował ładny drewniany dom przy ulicy Emilii Plater, w którym znalazł się pokój dla mnie. Obiady z kasyna oficerskiego przynosił ordynans Florian. Stał się on kiedyś bohaterem zabawnego wydarzenia. Roykiewicz miał wyżła. Gdy kiedyś ten ulubiony pies dostał jakiejś wysypki w okolicach ogona, rotmistrz wysłał Floriana z nim do weterynarza, który mieszkał na ulicy Tadeusza Kościuszki. W sąsiednim zaś domu miał swój gabinet znany w Suwałkach lekarz, Marian Krippendorf. Florian pomylił adres, wkroczył z psem do poczekalni pełnej pacjentów doktora Krippendorfa, i gdy ten, słysząc szczekanie psa, wyjrzał z gabinetu, Florian głośno powiedział: "Pan rotmistrz kazał mi tu przyjść z psem, żeby pan doktór w dupę mu zajrzał". Ta dykteryjka obiegła całe miasto.
Dzięki Tadeuszowi Roykiewiczowi mogłem realizować swoje marzenia o lataniu. Z jego to bowiem inicjatywy w kwietniu 1934 roku zawiązało się w mieście Koło Szybowcowe. Później zaś przyczynił się do budowy szybowiska w Szelmencie koło Jeleniewa. Wcześniej jednak pomógł mi przekonać moich rodziców o potrzebie uprawiania przez chłopaka sportów wymagających odwagi. Tak że już w wieku piętnastu lat miałem szybowcową kategorię B, zdobytą na kursie szybowcowym w Starym Sączu, gdzie latania nauczali nas emerytowani lotnicy z 1920 roku. Uczyli właściwie tylko teorii, bowiem w powietrzu każdy musiał radzić sobie sam, w szybowcu wystrzelonym jak z procy naciągniętymi gumami. Przeżyłem wtedy dość głośną wśród braci szybowcowej przygodę. Tuż pod górą, z której startowaliśmy, leżała wieś. Aby wylądować na łące, trzeba było zrobić trzy skręty. Jeden z nich mi nie wyszedł i wylądowałem na chłopskiej... "sławojce", jak nazywano wówczas wiejskie wychodki, od nazwiska premiera Sławoja-Składkowskiego, który zalecał w każdej zagrodzie taki przybytek zbudować. Potem latałem w Ustianowej i Bezmiechowej, gdzie byli wspaniali
instruktorzy. Z szybowiska ze wzgórza w Szelmencie startowałem tylko kilka razy jako gość. Oczywiście chciałem też zostać skoczkiem spadochronowym. W tajemnicy przed rodzicami, z podpisaną w ich imieniu zgodą rotmistrza Roykiewicza, udało mi się dostać na kurs spadochroniarski. Mam na "swoim koncie" sto kilkadziesiąt skoków spadochronowych, lecz tych pierwszych nie zapomnę do końca życia. Dzisiaj spadochrony otwierają się automatycznie, w tamtych latach trzeba było po wyskoczeniu z samolotu liczyć: sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy i dopiero wtedy pociągnąć za uchwyt, uwalniający czaszę spadochronu. Naszym instruktorem był grubawy sierżant lotnictwa, zwany Pompką. Przed skokiem pouczał: "Jeżeli spadochron grzbietowy się nie otworzy, ciągniesz za uchwyt zapasowego, spadochronu piersiowego". - "A jeżeli i ten się nie otworzy, to co?" - ktoś zapytał. - "Jeżeli będziesz miał szczęście, zdążysz jeszcze odmówić Zdrowaś Maryjo".
- Ostatnie lata szkolne dzieliłem między szybownictwem i żeglarstwem, którego bakcyla połknąłem jako harcerz też stosunkowo wcześnie na jeziorze Wigry. Potem uprawiałem żeglarstwo morskie, zdobywałem kolejne stopnie, aż wreszcie popłynąłem w rejs do Szwecji na harcerskim żaglowcu "Zawiszy Czarnym", pod komendą polskiej żeglarskiej legendy, generała Mariusza Zaruskiego. Z tym rejsem związana jest też zabawna trochę historia. Po wielu, wielu latach podczas kręcenia przeze mnie filmu Wizy życia o ucieczkach z okupowanej przez Sowietów Litwy i Wileńszczyzny szlakiem przez Moskwę i Władywostok do Tokio, szukałem po świecie osób, które przedostały się w ten sposób na Zachód. W Nowym Jorku znalazłem kapitana Żeglugi Wielkiej z okresu wojny, Janusza Grodzickiego. W 1940 roku wyjechał japońskim szlakiem przez Tokio do Londynu. Okazało się, że ów pamiętny rejs na "Zawiszy Czarnym" odbywaliśmy razem; Grodzicki jako bosman, nieźle dający nam wówczas w kość. Teraz jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi.
- Lat szkolnych się nie zapomina. Mogę wymienić nazwiska i opisać wygląd moich nauczycieli z gimnazjum. Dyrektor, Wincenty Burakiewicz, wykładający geografię, nazywany był Papuciem, bo wprowadził w szkole obowiązek noszenia papuci i bardzo tego przestrzegał. Dbał o swój autorytet. Ale do najbardziej lubianych należeli: polonista Tomasz Jadachowski, łacinnik Franciszek Pacyński i madame od francuskiego, Janina Paszkiewiczówna, która - podobnie jak Tomasz Jadachowski - miała później piękną kartę w suwalskiej konspiracji podczas wojny.
- Wojenne losy moich kolegów ze szkoły wystarczyłyby na kilka sensacyjnych filmów. Choćby wojenne dzieje mojego przyjaciela Stefana Buczyńskiego "Lubicza", dowódcy oddziału zwiadowczo-dywersyjnego, czynnego od jesieni 1939 roku i obejmującego zasięgiem działania wschodnią część Prus i Litwy oraz powiat suwalski. Nieżyjący już Stefan Buczyński jest autorem bardzo ważnej dla dziejów walczącej ziemi suwalskiej książki Suwalszczyzna 1939-1944. Leży ona u mnie na honorowym miejscu z dedykacją autora: "Drogiemu Andrzejowi Miłoszowi, koledze z ławy szkolnej i przyjacielowi, na którego zawsze mogłem liczyć, współzałożycielowi Polskiej Organizacji Niepodległościowej na Litwie w październiku 1939 r., który jako ťDzitkaŤ, ťJurŤ, ťJurgisŤ organizowal i przecierał szlaki kurierskie, prowadzące przez Suwalszczyznę na Litwę i dalej, wspominając nasze lata w walce z Niemcami, ofiarowuje tę książkę autor - dr inż. major artylerii ciężkiej W. P. pseudo ťLubiczŤ, Stefan Buczyński". Może warto nazwać jedną z suwalskich ulic jego imieniem?
- Swoje szkolne lata zawsze wspominam z tak zwaną łezką w oku. Z upływem czasu bowiem coraz bardziej swoje szczenięce lata idealizujemy. Nigdy nie byłem kujonem, nauka przychodziła mi łatwo. Najbardziej lubiłem język polski i dużo czytałem. Znałem wszystkie ówczesne nowości naszej literatury, poezję Skamandrytów i innych. A Jarosława Iwaszkiewicza Panny z Wilka i Czerwone tarcze przeczytałem chyba pierwszy w Suwałkach, gdzie najbardziej poczytnym pisarzem był Dołęga-Mostowicz.
- Wcześnie też zacząłem w szkole pisać wiersze i drukować je między innymi w wileńskim młodzieżowym miesięczniku "Pod prąd". Inni uczniowie też próbowali pisać wiersze. Wydawaliśmy nawet pisemko satyryczne "Pluskiewka", w którym można było przeczytać częstochowskie rymowanki, jak na przykład: "Miał biedak uszy tak ogromne, jakich dzieje aż nie pomną...". Przygotowaliśmy też kiedyś sztubacki kabaret, w którym śpiewaliśmy piosenkę na melodię "Każdemu wolno kochać": "Każdemu wolno ściągać, to sztubackie święte prawo! Ściągał nasz ojciec, nasz dziadek, nasz brat. Każdemu wolno ściągać, gdy ściągawkę masz pod ławą...". I tak jak w piosence, nieraz ściągało się na klasówkach. Czesław też zdał maturę dzięki ściądze z matematyki, którą otrzymał od kolegi... Przy wykonywaniu tej i innych piosenek w kabarecie na fortepianie wspaniale nam akompaniował niezwykle uzdolniony muzycznie, syn miejscowego fotografa, Żyda, Lolek Berstein, który w 1939 roku trafił jako podchorąży do niemieckiego oflagu i wojnę przeżył. Nikt z kolegów oficerów nie doniósł Niemcom, że jest Żydem. W naszej szkole też antysemityzmu nie było.
Parę lat przed maturą próbowałem umieścić swój utwór w suwalskiej gazecie "Dzień Dobry Ziemi Suwalskiej", którą redagował Józef Ciecierski, syn miejscowego cukiernika i właściciela hotelu. Zaniosłem mu całkiem chyba niezły wiersz o Wigrach. Pan redaktor przeczytał, pochwalił i oświadczył, że drukować niestety nie może, bo... jego czytelnicy wierszy nie czytają. "Dzień Dobry Ziemi Suwalskiej" to była właściwie tylko jedna strona gazety, tzw. sensacyjnego "czerwoniaka" (można to porównać z obecnym "Super Expresem") przysyłanego z Warszawy lub Białegostoku. Na stronie suwalskiej były krótkie wiadomości z miasta i powiatu, ale najchętniej drukowano tam jakieś artykuliki sensacyjne o kradzieżach lub morderstwach. W 1935 roku napisałem wiersz o zmarłym marszałku Józefie Piłsudskim. Dowiedział się o tym od polonisty dyrektor Wincenty Burakiewicz, poprosił mnie o recytację tego wiersza na akademii żałobnej w szkole. Dostałem huczne brawa i... na tym moja przygoda z recytowaniem swoich wierszy się skończyła. Coraz głośniej było o poezji mojego brata. Doszedłem do wniosku, że dwóch poetów w rodzinie to za dużo... Zacząłem pisać reportaże, kilka z nich zamieścił "Kurier Wileński".
- W 1933 roku mój brat napisał wiersz O młodszym bracie, w którym jest następująca strofa: "W miasteczku lśniącym butami poruczników, // pod szumem hangarów lotniczego pułku, // chodzi do szkoły. I w skrytym bezwstydzie // po sadach kradnie jabłka. O smutku, rozpaczy! // niech mu Bóg słodkie jabłka sąsiadów przebaczy: // o inne czyny trudno w Oszmianie czy w Lidzie". Wtedy ten wiersz mi się nie podobał i byłem nim dotknięty. Oburzony powiedziałem bratu, jak mógł taką nieprawdę o mnie napisać, nigdy bowiem nie kradłem jabłek ani nie mieszkałem w Oszmianie czy Lidzie. Czesław się roześmiał i zaczął mi spokojnie tłumaczyć, co to jest licentia poetica. "To wiersz nie o tobie, lecz o młodszym bracie w ogóle, zresztą jest dedykowany Jarosławowi Iwaszkiewiczowi". Jeden z wersów tego wiersza przypomniał mi się, kiedy włamywacze ukradli z mojego warszawskiego mieszkania w 1996 roku cenne pamiątki rodzinne: "a jeśli na nas grom - ocali, co kochamy". Ocaliłem te pamiątki z pożogi wojennej, a tutaj wszystko przepadło. Ta myśl wciąż nie daje mi spokoju.
Zanotował Zbigniew Fałtynowicz
--------------------------------------------------------------------------------
Andrzej Miłosz, młodszy brat Czesława - dziennikarz, literat i reżyser, twórca filmów dokumentalnych. Maturę zdał w Suwałkach w 1937 roku. Podczas wojny był żołnierzem ZWZ-AK, organizatororem pierwszych szlaków kurierskich. Jest autorem emitowanych w TVP filmów o swoim bracie, Czesławie, m.in.: Spotkanie z Czesławem Miłoszem, Powrót nieobecnego, Rozmowy z Czesławem Miłoszem (30 odcinków), Bliski i oddalony, Przyśnił mi się sen powrotu.
"Jaćwież", nr 14/2001
Andrzeja Miłosza opowieść
25 stycznia 2011 17:01
Rodzice moi i Czesława, Aleksander Miłosz i Weronika z Kunatów, mieszkali w Suwałkach w latach 1930-1935. Z Suwalszczyzną związani byli już jednak wcześniej, gdyż ojciec matki, Zygmunt Kunat, urodził się w 1858 roku w Krasnogrudzie, majątku oddalonym około dziesięciu kilometrów od Sejn, tuż przy granicy polsko-litewskiej. Ja skończyłem w Suwałkach Gimnazjum im. Karola Brzostowskiego (obecnie I Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej); maturę zdałem w 1937 roku.