Trakt Adama Płocińskiego, jest jednak czymś znaczenie więcej niż obfitującym w zaskoczenia rozkładem jazdy obowiązującym w Galicji z przyległościami - od czasów planów budowy kolei Lwowskiej, albo i też Wiedeńskiej. Bardzo samodzielne historie, z których każda mogłaby starczyć na osobną książkę, układają się w kalendarz ni to historyczny, ni anachroniczny przewodnik po świecie zaginionym. Pogodna gawęda nie zamęcza chronologią ani dydaktyzmem. Tylko trochę, żal, że dla zwięzłości czasem nie dowiemy się "i co było dalej". Nawet jak wszystko co do joty zostało zmyślone, to i tak piękny z tego reportaż/nie-reportaż.
O gatunkowość całości nie warto się kłopotać. Jest to silva rerum, taki podróżny niezbędnik, przez który brnie się jak przez podróż, a bez którego można sobie wyobrazić czas, jako zmarnowany. Są tutaj listy Błogosławionej Marceliny z Jazłowca, przeoryszy klasztoru Niepokalanek, ale na szczęście opatrzone didaskaliami jej żywota prywatnego, animozjami rodzinnymi i prasowymi awanturami wokół jej praktyk wychowawczych... Są perypetie proboszczów kolejnych, pośród Beskidów do Głębokiego zesłanych, o chrześcijanach prawdziwych doniesienia niemal nieprawdziwe, bo tak autentycznie wyglądają... jest i o człowieku, co rozwiązał zagadkę liczby 44 i o zgodnym łapaniu ducha niejasnego pochodzenia, no i o rowera pożyczaniu, bo przemieszczać się trzeba... Żeby nie było do końca cukierkowo, to jest też i zgon gwałtowny tu i ówdzie, i wielka polityka, bo wiadomo, że historia bez trupa to nie historia.
Z tego niezbędnika na drogę galicyjską wychodzi obszerny krajobraz, po horyzont tłoczny od wydarzeń, zapomnianych i bezpiecznie przywołanych w anegdocie. Beznadziejnie nikomu nieznani z imienia bohaterowie, zaludniają Drohobycz i łatwiej zaczyna pracować wyobraźnia. Przyjemniej myśleć o mieście zegarmistrzów (bo inaczej sobie Drohobycza przez chwilę wyobrażać nie chcę) i stróżów cmentarnych, niż wkoło Macieju o Brunonie Schulzu.
Właściwie wszystko wiąże najlepiej poczucie humoru, które z wielką życzliwością Adam Płociński aplikuje swoim bohaterom, miast się nad nimi pochylać, co już i bokiem wychodzi przy czytaniu współczesnych polskich reportarzy z Ukrainy. O Beskidzie Niskim pisze bez mitomanii, z Drohobycza nie czyni magicznego cudu. Robi z Traktu lekturę zdrową i bardzo uczciwą. Bez ckliwości i rozgadania o przeszłych losach polsko-łemkowsko-ukraińskich autor rozprawia, jak i ze swobodą przechodzi do historii Ukrainek sprzątaczek i łapówek granicznych. Bo jest to i obojętne, czy relacjonuje barowy monolog prymitywnego młodzieńca spranego po pysku, czy też historię przedsiębiorcy Rappaporta, przez Niemców zamordowanego. Jedno i drugie robi z wielką sympatią dla ludzi, bez przypodobania się czytelnikowi.
Do Głębokiego kiedyś szlachciców król polski zesłał za karę, by żyli pośród Rusinów ("z których zawiłości dwudziestego wieku uczyniły element narodu ukraińskiego"), teraz odkrywać pora okolice beskidzkie w nagrodę za wytrwałość i dociekliwość. Ale ten Beskid sięga i po dawny Paryż i po Ostendę, czy Charków, jak mu się tam dobrze przyjrzeć to i Ukraina rozciąga się od dalekiego angielskiego morza. Ciekawych bliźnich wielu żyje dookoła, są oni aż tak sensacyjni, że można sobie pisać o nich zwykłe bezpretensjonalne notatki. No i że o podróżnym trakcie nie powstał traktat, ani ckliwy memuar. Że nie ma tam stylizacji na wielką włóczęgę, nonszalancji dziennikarskiej, a wręcz obsesyjna dbałość o szczegóły, w tej relacji z podróży po lesie rzeczy szczególnych.
Anika Ochotnicka, 07.01.2005
Adam Płociński, Trakt, Sejny 2002, Fundacja Pogranicze.