Artykuły prasowe:
Gail Kimberling, "Borderlander" finds new perspective at Sitka, "Entertaiment and the Arts" 18.05.2001
Staszek Czyżewski, Wszyscy jednego koloru, "Kurier Poranny – Magazyn" 27.07.2001
"Borderlander" finds new perspective at Sitka
By Gail Kimberling
Of the News-Times
Krzysztof Czyzewski has based his life's work on pushing the limits of borders, whether it involves going beyond the acceptable, bringing the past to the present, or bridging one country or culture with another.
A native of Warsaw, the 42-year-old university graduate led avant-garde theater groups and underground movements during years of communist rule in Poland. With the fall of communism throughout East-Central Europe, Czyzewski witnessed first hand a re-mingling of ethnic groups and the birth of new problems and possibilities.
The transformation of Poland and neighboring countries provided Czyzewski with the opportunity to form the Borderland Foundation and the Center, "Borderland of Arts, Cultures and Nations".
"When the 'refrigerator' of communist times collapsed, people could now speak out about past crimes and difficulties", he explained. "The center bridges those borderland differences by recognizing different voices and feelings."
The object, said Czyzewski, is not to avoid confrontation but to provide a venue for working toward dynamic change.
"Everyone can have their own voice, and express it loudly. We can be together and agree on commom things, but still go home to our own traditions", he added.
Operating since 1989, the center is located in the small town of Sejny near the Lithuanian border; the area is a crossroads of Poles, Lithuanians, Gypsies and Russian Old Believers, among others.
Borderland of Arts, Cultures and Nations, said Czyzewski, attracts mostly young people who are more open to new ideas, but he young people share what they learn with other generations.
"We have been going 10 years now. They are growing up with us", he said of the center's participants.
Those who attend the center learn "active culture", a new activity created by Czyzewski, who said, "They are practitioners, not just listeners, creating something together."
As editor-in-chief of "Kraznogruda" Central European Review, and a member of "Cafe Europa", an international group of writers that meets annually in different parts of the world, Czyzewski also seeks to expand his borders beyond the European continent.
Several friends, including Sarajevo poet Ferida Darokovic and Christopher Merrill, head of the International Writting Program at the University of Iowa, recommended Sitka Center for Arst and Ecology to the accomplished poet and essayist.
"As a borderlander, I need to change my own perspective and environment to face new cultures and problems. I chose Sitka not just to have my own time, but also for the opportunity to travel and listen to others", said Czyzewski.
Though he previously visited New York and other states on the East Ciast, this is Czyzewski's first time in the west. He has found Oregon to be like another country, a place far away and outside the mainstream.More importantly, Czyzewski has discovered a place where people value the environment and have a close connection to the past; both are uncommon traits in a country currently focused on political, economic and material survival.
"I live in a beautiful part of Poland, but we are going through such transformation, there is not enough time or energy for spiritual and ecological practice", he said.
During a trip to the John Day Fossil Beds, Czyzewski came across an arrowhead; he later experienced a Native American sweat lodge ceremony with the Siletz.
With the arrowhead, Czyzewski said he found "a really important link to something very ancient", and in the sweat lodge, he found himself "inside of a very, very old tradition".
"It's important to find the path toward ancient practices and memories", he said. "It's important at the center, and we discuss it, but here I can touch it, also."
Czyzewski found Sitka to be an excellent place to write, and he has produced a manifesto/essay titled, "Path of Borderland". He has also done some translations from English to Polish, and is starting a book detailing the life story of an elderly borderlander.
When his Sitka residency ends later this month, Czyzewski will not only take home the words he has produced but also a longing for Oregon. He hopes to form a connection between his center in Poland and Sitka, as well as foster the relationships he formed during travels to Portland, Warm Springs, Joseph and Idaho.
Czyzewski's wife and two children were able to join him on some of these trips, and he said the diary kept by his 11-year-old son will be an important documentation for their family.
"I hope I'm not leaving Oregon forever, that this stay in Sitka is just the begining. Thanks to this retreat, I've been given a new perspective on my own life, and I hope to be more spiritually and ecologically a ware", said Czyzewski.
Indicating his simple, but comfortable surroundings, he added, "I like this place very much, this 'tree house', the spirit of this residency. What the Sitka people have here is something unique, and I admire that."
"Entertaiment and the Arts" 18.05.2001
Wszyscy jednego koloru
Dzień I – 9.04.2001 (poniedziałek)
Wraz z mamą, tatą i siostrą wyruszyłem w podróż do Ameryki.
Po przeleceniu koło 10 tysięcy kilometrów wylądowaliśmy w Chicago. Jest to drugie miasto co do ilości żyjących w nim Polaków na świecie – mieszka ich tam około miliona! Przejechaliśmy tramwajem na 3 terminal i wsiedliśmy do samolotu American Airlines. Lecieliśmy do Portland 4 godziny (to największe miasto w stanie Oregon). Tam czekał już na nas nasz przyjaciel Randall, który zawiózł nas do swojego domu, w którym przenocowaliśmy. Położyliśmy się spać około godz. 7 rano naszego czasu – w Oregonie była to godzina 10 wieczór, czyli różnica w czasie wynosi aż 9 godzin!
Dzień II
Następnego dnia tata wypożyczył samochód, którym odtąd będziemy podróżować. Po sniadaniu wyruszyliśmy w drogę naszym srebrnym Mitsubishi. Dojechaliśmy autostradą do stolicy stanu Oregon, Salem, a potem skręciliśmy w stronę wybrzeża Oceanu. Po przejechaniu gór Kaskady dotarliśmy do miasta Lincoln City, gdzie zrobiliśmy zakupy na kilka dni. Następnie pojechaliśmy już do miejsca docelowego naszej podróży, które nazywa się "Sitka". Nazwa ta pochodzi od indiańskiego słowa oznaczającego największą na świecie odmianę świerka. Zamieszkaliśmy w drewnianym domku mieszczącym się rzeczywiście pod wspaniałymi drzewami "Sitka", nad skrajem lasu i na wysokim wzgórzu, z którego po raz pierwszy zobaczyłem Ocean Spokojny.
Mieści się tutaj Międzynarodowy Ośrodek Sztuki i Ekologii, na zaproszenie którego przyjechaliśmy. Miejsce to zrobiło na mnie duże wrażenie, ponieważ jest tu wspaniała przyroda, cisza i ciekawe domy z drewna. Mimo że mżył deszcz, poszliśmy na spacer nad brzeg Oceanu. Doszliśmy do miejsca, gdzie rzeka Łososiowa wpada do Pacyfiku. Mieliśmy szczęście, bo udało nam się zobaczyć lwy morskie, które wynurzały z wody zabawne wąsate pyszczki. A pod wieczór przyszedł do nas szop pracz, którego nakarmiliśmy chlebem!
Dzień III
Kiedy się obudziłem, była piękna pogoda. Po śniadaniu pojechaliśmy nad rzekę Łososiową. Wzięliśmy indiańskie "kanu" i popłynęliśmy na drugi brzeg. W ten sposób dostaliśmy się na plaże Oceanu. Znaleźliśmy tam rozgwiazdy, różnego rodzaju muszelki, kraby i meduzy. Po długim wędrowaniu wróciliśmy do "kanu" i zobaczyliśmy wspaniałego orła łysego (bald eagle) z białą głową i czarnymi skrzydłami. Podobnie jak Polska ma w herbie orła białego, tak Stany Zjednoczone mają orła łysego. Właśnie jak szykowaliśmy się na przyjęcie do Randalla, zobaczyliśmy łosia przez okno naszego domku. Szybko chwyciłem aparat i wybiegłem, żeby zrobić zdjęcie. Okazało się, że to nie jeden łoś, a całe stado. Na przyjęcie jechaliśmy przez wielki, stary las i zobaczyliśmy wielką, błękitną czaplę oraz duże żółte kwiaty zwane – od nieprzyjemnego zapachu – tutaj "Kapustą skunksa". Spotkałem tam fajnego chłopaka (syna Randalla). Razem graliśmy w ogrodzie w piłkę nożną, a wieczorem w jego pokoju usiedliśmy do komputera. Po wspaniałym przyjęciu wróciliśmy do domu.
Dzień IV
Po śniadaniu wyruszyliśmy do Akwarium. Jechaliśmy na południe wzdłuż pięknego wybrzeża Oceanu, pełnego skalistych zatok, klifów i ptactwa. Dojechaliśmy do pięknego miasta Newport i tam po jakimś czasie dotarliśmy do niezwykłego Akwarium. Można tam było zobaczyć: lwy morskie, rekiny, płaszczki, różnego rodzaju ryby, meduzy, wydry, kraby, raki i foki. Miało się wrażenie, że się wchodzi w głąb oceanu i zewsząd bardzo blisko pływały ryby. Można było prawie dotknąć rekina czy lwa morskiego. Wracając zatrzymaliśmy się w przedziwnym hoteliku, w którym każdy pokój jest urządzony w nastroju innego pisarza. Odwiedziliśmy np. pokój Agaty Christie, ulubionej pisarki mojej siostry Weroniki. Przejeżdżaliśmy także mostem nad najkrótszą rzeką na świecie, zwaną "D", która z jednej strony drogi się zaczyna, a z drugiej kończy.
Dzień V
Prawie cały dzień zszedł nam na przygotowaniu do wyprawy. Ponieważ wybieraliśmy się w wysokie góry, zupełnie dzikie i bezludne okolice, gdzie prawdopodobnie leży śnieg, musieliśmy zgromadzić odpowiedni sprzęt. Pomógł nam w tym niezastąpiony Randall, od którego dostaliśmy śpiwory, karimaty, lornetkę, mapy itd. Na wieczór dojechaliśmy do Portland, gdzie zanocowaliśmy w domu pewnego piosenkarza i poety, przyjaciela taty. Jeszcze jedna ważna rzecz przytrafiła mi się tego dnia – zobaczyłem dwa czarne niedźwiedzie na zboczu góry.
Dzień VI
Tego dnia wyruszyliśmy z Portland w podróż. Jechaliśmy wspaniałym wąwozem rzeki Columbia. Zatrzymaliśmy sie najpierw przy wysokich wodospadach zwanych welonem panny młodej. Obiad zjedliśmy w "Clondike pizza". Bardzo było fajnie. Za trzy "dolce" mogłem nabierać, ile tylko chciałem: kurczaka, pizzy i sałatek. Na wieczór dojechaliśmy do miejscowości Joseph u stóp gór Wallowa. Zamieszkaliśmy u pani Amy i jej synka Mateo, którzy dali nam do dyspozycji "Jurtę".
Dzień VII
Wielkanocną niedzielę rozpoczęliśmy wspólnym śniadaniem, ucząc Amy i Mateusza polskiej tradycji stukania się jajkami. Szczególnie to było dla nich ważne, ponieważ dziadkowie Amy byli Polakami. Po śniadaniu, wraz z innymi ludźmi z miasteczka, wyruszyliśmy "drogą łez" Indian Nez Perces. Początkowo jechaliśmy samochodem wysoko w góry wąską drogą nad wielkimi przepaściami. Z góry zobaczyłem ranczo, na którym kowboje łapali konie na lasso i je ujeżdżali. Kiedy już dalej nie można było jechać drogą, zostawiliśmy samochody i poszliśmy pieszo. Weszliśmy w cudowny kanion rzeki Yamnoha. To tędy Chief Joseph przeprowadzał swoje plemię, żeby uciec przed prześladowaniami białego człowieka. Szliśmy wąską ścieżką ponad 5 mil w jedną stronę (w obie było ok. 13 kilometrów). Celem naszej wędrówki było dotarcie do miejsca, w którym Yamnoha wpada do "wężowej" rzeki. Niedaleko tego miejsca Indianie Nez Perces dokonali słynnej bohaterskiej przeprawy wraz z dziećmi, kobietami i starcami. Tracąc tylko niektóre sztuki bydła. W taki sposób od 20 lat mieszkańcy miasteczka Joseph upamiętniają bohaterstwo i cierpienie Indian pod dowództwem jednego z najmądrzejszych ludzi Ameryki, Wodza Józefa.
Dzień VIII
Ponieważ zafascynowała nas historia Indian z plemienia Nez Perces, ten dzień postanowiliśmy poświęcić dalszym poszukiwaniom ich śladów. Szczególnie zależało nam na spotkaniu prawdziwych Indian, których ani w miasteczku, ani w regionie Wallowa już nie ma. Z samego rana wyruszyliśmy do rezerwatu Indian Nez Perces znajdującego się w sąsiednim stanie Idaho. Po drodze zatrzymaliśmy się, żeby zobaczyć Kanion Josepha. Legenda mówi, że Wódz Józef urodził się w jednej ze skalnych jaskiń tego kanionu. Dalej prowadziła bardzo kręta droga wijąca się serpentynami, od której zakręciło mi się w głowie. Gdy dotarliśmy do miejscowości Levistone (nazywanej tak od nazwiska jednego z pierwszych białych odkrywców Oregonu – Levisa; drugim odkrywcą był Clark i stąd sąsiednie miasto nazywa się Clarkstone) i przejechaliśmy przez most nad rzeką Wężową, wjechaliśmy do rezerwatu Indian. Pierwszym miejscem, do którego się udaliśmy, było muzeum w miejscowości Spalding, nazwanej tak od nazwiska chrześcijańskiego misjonarza, którego Indianie bardzo szanowali. Zaopiekowała się nami Indianka, która pokazała nam film o historii plemienia Nez Perces, po czym zobaczyliśmy wystawę o ich kulturze i tradycjach. Ale prawdziwego Indianina, którego zapamiętam na zawsze, spotkaliśmy dopiero w nastepnej miejscowości Lapwai w małym barze prowadzonym przez Indian. Miał starą pomarszczoną twarz i włosy splecione w warkocze. Potrafił jeszcze mówić w starym języku Indian, którego młodzi już nie znają. Opowiedział nam o obrzędzie Indian zwanym "Paw Waw", podczas którego tańczone są stare tańce i śpiewane pieśni. Wieczorem opiekowałem się małym Mateo.
Dzień IX
Był to dzień pożegnalny z ludźmi z miasteczka Joseph, z którymi bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Z Joseph pojechaliśmy jeszcze nad Wallowa Like, urokliwe górskie jezioro. Znaleźliśmy tam grób Starego Josepha, ojca Chief Josepha. Stało przy nim drzewo z różnokolorowymi tasiemkami, zawiązanymi, jak zwyczaj indiański nakazuje – na gałązkach. Potem pojechaliśmy do sąsiedniego miasteczka Enterprise, gdzie w swoim biurze organizacji "Fishtrap" czekał już na nas Rich. Pokazał nam, na czym polega działalność jego organizacji starającej się pomóc Indianom przywrócić ich utracone tradycje i ziemie. Pojechaliśmy razem do miasteczka Wallowa, żeby zobaczyć ziemię, którą "Fishtrap" już wykupiła od prywatnych właścicieli. Wzniesiono tam drewnianą budowlę przypominającą wielki namiot. Każdego lata zjeżdżają się tam Indianie, by odprawiać swoje święte tańce i pieśni. Rich ma nadzieję, że Nez Perces osiedlą się tam na stałe. Razem z Weroniką wpłaciliśmy trochę swoich oszczędności i w ten sposób staliśmy się członkami klubu ludzi, którzy chcą zwrócić Indianom zagrabione im przez białego człowieka ziemie. Jeszcze inna ważna rzecz wydarzyła się tam dla mnie – po raz pierwszy w życiu zobaczyłem kojota na wolności. Pożegnawszy się z Richem pojechaliśmy do dużego indiańskiego muzeum. Przed jego zwiedzeniem zajrzeliśmy do sąsiadującego z nim kasyna. To zrobiło wrażenie. Gdzie spojrzałem, brzęczały automaty do gry. Rodzice prawie mnie stamtąd wyciagnęli. W Ameryce Indianie mają przywilej prowadzenia kasyn bez płacenia podatku, co jest źródłem znacznego ich dochodu, który potem przeznaczają na szkoły, opiekę zdrowotną, kulturę itd. Stamtąd wyruszyliśmy na południe w góry Oregonu. Ponownie wspinaliśmy się na wysokie góry, musieliśmy uważać, żeby sarny i jelenie nie wpadały nam pod koła. Noc spędziliśmy w drewnianym domku zwanym "Fisherhouse" w miejscowości Dayw.
Dzień X
Rano okazało się, w jak niezwykłym miejscu się znaleźliśmy. Była to mekka geologów, archeologów i paleontologów z całego świata. Wszędzie znajdowały się doliny, wąwozy zalane przed milionami lat gorącą wulkaniczną lawą. Kiedyś była tutaj dżungla z prehistorycznymi zwierzętami. Ich szczątki zastygły w lawie i dzięki temu przetrwały dziesiątki milionów lat. Dowiedzieliśmy się tego w muzeum Yochu Day. Pojechaliśmy potem do tak zwanych Malowanych Wzgórz, które wywarły największe wrażenie. Całymi kilometrami jeździliśmy pomiędzy różnokolorowymi wzgórzami, które wyglądały jak pomalowane pastelowymi farbami przez genialnego malarza. Dokonaliśmy tam swego największego znaleziska: w pęknietym kamieniu odciśnięty był liść sprzed ok. 25 milionów lat. Późnym popołudniem, przemierzywszy góry i bezludne pustkowia, dojechaliśmy do miejscowości Madras i zamieszkaliśmy w przydrożnym motelu "The Best Western". Na kolację zostaliśmy zaproszeni do pobliskiej farmy, w której mieszkają starsi państwo Dorothy i Jerald Romscy. Pan Jerald jest znanym w Oregonie poetą i autorem książek o Indianach. Jedną z nich pt. "Tam, gdzie podążał kojot" otrzymaliśmy od niego. Najbardziej jednak ucieszyłem się z kamiennego grotu strzały indiańskiej, mogącego sobie liczyć 20 tysięcy lat, który otrzymaliśmy w darze.
Dzień XI
Tego dnia nic szczególnego się nie działo, chociaż... no tak! Przecież byliśmy w rezerwacie Indian. To największy w tym rejonie rezerwat. Powstał w 1855 roku dzięki konfederacji trzech plemion: Warm Springs (Gorące Źródła), Wasco i Pajutów. Najpierw odwiedziliśmy muzeum w miejscowości Warm Springs. Było tak ciekawie, że spędziliśmy tam ponad trzy godziny. Ogladaliśmy filmy o historii Indian, ich tańcach i muzyce. Sami mogliśmy uruchamiać obsługę kolejnych stanowisk, przy których były nagrane opowieści, komentarz Indian, zdjęcia, mapy, historyczne dokumenty, kostiumy. Mogliśmy się nauczyć niektórych słów indiańskich i ich wymowy, np.: jeleń w dialekcie Warm Springs znaczy – yamas, a w dialekcie Pajutów woda znaczy – boa. Moja mama w dialekcie Wasco znaczy – wonags (łamacz). W sklepie indiańskim kupiliśmy sobie różne pamiątki wykonane przez samych Indian. Szukając starej poczty, spotkaliśmy kulawego Indianina imieniem Rick, który doradził nam, abyśmy dojechali do "Kach – Nee – Ta". Rzeczywiście znaleźliśmy się we wspaniałym kanionie rzeki Deschute (desziut). Zostawiliśmy samochód na parkingu i poszliśmy w góry. Zaszliśmy tak wysoko, że mogliśmy podglądać wielkie kruki i ich gniazda. Kolację zjedliśmy w prowadzonej przez Indian restauracji. Z jadłospisu wybraliśmy pieczone po indiańsku steki z jelenia i dzikie kaczki.
Dzień XII
Dzień rozpoczęliśmy śniadaniem w motelu. Nie było to takie prawdziwe amerykańskie śniadanie, które jedliśmy np. w "Fishhouse". Składały się na nie: jajka na bekonie, pieczona cebula, różnego rodzaju owoce i sok pomarańczowy. Po sytym śniadaniu mogliśmy podróżować. Wyruszyliśmy na północ, by zobaczyć Mt Hood, najwyższy szczyt Oregonu (ponad 11 tys. stóp), który jest nieczynnym wulkanem. Ale na zboczach tej góry zaskoczyła nas nagła śnieżyca i niewiele zobaczyliśmy, dopiero gdy zjechaliśmy w dół w dolinę, widok opromieniło słońce. Ponownie znaleźliśmy się w wąwozie rzeki Columbia. Z wysokiego zbocza podziwialiśmy most bogów, o którym wiele mówią indiańskie legendy. Oto jedna z nich:
Zanim indiańskie plemiona pojawiły się nad brzegami Columbii, ich wódz, Tyee Sahalic przybył tutaj, by wybrać miejsce do osiedlenia się dla dwóch swoich synów. Jedną strzałę wystrzelił z łuku na zachód, a drugą na wschód. Kazał synom je odszukać i osiedlić się w tych miejscach, gdzie zostały znalezione. I tak jeden syn podążył na zachód i założył plemię Multnomah, a drugi podążył na wschód i założył plemię "Klickitats". Aby zapobiec sporom między plemionami "Sahalie" wzniósł pasmo gór pośrodku. Chciał także, by mogli się spotykać w pokoju. W tym celu wybudował tajemne przejście przez rzekę wykute we wnętrzu gór. Mijał czas, plemiona żyły szczęśliwie, ale dokuczał im wieczny chłód. Jedyny ogień, jaki istniał wówczas na świecie, był w posiadaniu starej szamanki zwanej Loowit. Indianie skarżyli się na to Sahaliemu: "Loowit naśmiewa się z nas i rozpaliła swój ogień dokładnie pośrodku tajemnego mostu, gdzie każdy może widzieć, jak jest miły i ciepły.". Sahalie poszedł rozmówić się z Loowit na moście. "Wiem, czego chcesz – rzekła, jak go zobaczyła – ale nie dam ci ognia". "Nawet kiedy dam ci podarunek?" – spytał wódz. "Jeśli dasz ludziom ogień, ja dam ci wieczną młodość." Loowit spojrzała przebiegle: "Musisz dodać jeszcze piękno, chcę być najpiękniejszą dziewczyną na świecie". Sahalie w końcu zgodził się. Wkrótce ludzie mogli gotować jedzenie i ogrzewać się zimą. A Loowit stała się piękną młodą dziewczyną. Niestety jej piękność zaczęła kusić młodych wodzów plemion, którzy zakochali się w niej i stali się o nią zazdrośni. W rezultacie wywołali krwawą wojnę o piękną szamankę. Rozwścieczyło to Sahaliego, który wstrząsnął ziemią i zburzył tajemny most bogów, który kiedyś wzniósł pomiędzy brzegami rzeki. A potem przemienił swoich synów w góry pokryte wiecznym śniegiem. Jeden stał się górą Mt. Hood, a drugi Mt. Adams. Kiedy Sahalie zobaczył, że Loowit uwodzi kolejnego mężczyznę – zmienił ją także w górę – piekną St. Helen. Góra ta była wulkanem, który wygasł w 1980 r., tracąc swój wierzchołek i zalewając lawą lasy na swych zboczach. Z popiołu unoszącego się z tej eksplozji wykonano rysunek na talerzu, który dostałem w prezencie od Amy.
Wyruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki Columbii, przede wszystkim w poszukiwaniu starożytnych rysunków Indian na skałach, zwanych petroglifami. Aby je znaleźć, musieliśmy udać się na wycieczkę specjalną kolejką w głąb hydroelektrowni zbudowanej na wielkiej zaporze. Kiedy zbudowano tę zaporę na rzece w latach 50., była to ogromna tragedia dla Indian, ponieważ przecinała szlak życiowej wędrówki łososi, świętych ryb, które Indianie poławiali tutaj od stuleci. Dopiero niedawno utworzono w tamie specjalne kanały, które umożliwiły rybom przepływanie. Widzieliśmy petroglify, niezwykłe rysunki przedstawiające twarze bogów i wizerunki różnych ptaków i zwierząt. Od napotkanego żołnierza amerykańskiego, z którym się zakolegowaliśmy, dostaliśmy w prezencie bilety do muzeum w porcie Dallas. Okazało się to niezwykłe miejsce, chyba najciekawsze z wszystkich muzeów, które zwiedziliśmy w podróży, chociaż każde miało osobny urok. Zobaczyliśmy tam życie miasteczka portowego przed z górą 100 laty, białych osadników zaczynających tam życie i Indian wymieniających z nimi swoje towary. Wieczorem zjedliśmy kolację w przyzwoitym amerykańskim portowym "saloonie". Poznaliśmy kolejnego ciekawego człowieka, słynnego kucharza. Sprezentował nam na drogę wspaniałe ciasto swojego wypieku. Na noc dojechaliśmy do Sitki, gdzie na ganku czekały na nas wygłodzone szopy.
Dzień XIII
Ten dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek i zakupy w Lincoln City. Po południu nie miałem sił dołączyć do Weroniki, która poszła z tatą w góry. Żałuję tego bardzo, bo udało im się zobaczyć ze skał nad oceanem płynące na północ w stronę Alaski wieloryby.
Dzień XIV
Moja mama miała urodziny.Naszą chatkę w Sitce odwiedziło wiele osób. Był m.in. Kim Stafford, poeta i pisarz z Portland. Przez całą drogę słuchaliśmy jego płyty w samochodzie z balladami country, niektóre z tych pieśni znaliśmy na pamięć i teraz w Sitce śpiewaliśmy razem z nim przy akompaniamencie, który przywózł ze sobą. Otrzymaliśmy też od Kima piękne książki o Indianach i Oregonie. Kiedy był już zmierzch, poszliśmy nad ocean. To pora, w której do naszej rzeki Łososiowej wpływają z oceanu lwy morskie. Obserwowaliśmy je aż do nocy, kiedy na ciemnej tafli oceanu pojawiły się światełka kutrów łowiących kraby. Kiedy wróciliśmy do chatki, czekał na nas list od Kima, a w nim piękny wiersz.
Dzień XV
Przed południem pojechaliśmy z Randallem do starego lasu zobaczyć żeremia bobrów. Przy okazji zobaczyliśmy olbrzymie drzewo, liczące kilkaset lat, przy którym dzisiejsze świerki i jodły wydają się całkiem malutkie. Potem pojechaliśmy do Nesoowin zobaczyć szkołę, w której uczy Leny, żona Randalla, i do której chodzi jego syn Aron. Kiedyś była to wielka stodoła, którą pięknie przebudowano.
Po obiedzie pojechaliśmy do rezerwatu Siletz. Czekało tam na nas jedno z najważniejszych przeżyć. Wzięliśmy udział w rytuale, zwanym tu "sweat log" – to rodzaj indiańskiej łaźni parowej połączonej z modlitwą, pieśniami i opowieściami starców. Ceremonię tę prowadził Wódz Walt – stary Indianin z plemienia Klamath. Wszystko odbywało się w niewielkim namiocie w kształcie skorupy żółwia, do którego można było wejść tylko na kolanach. Przed namiotem paliło się duże ognisko, w którym nagrzewały się kamienie. Gdy już wszyscy się zgromadzili, weszliśmy do namiotu, obchodząc ognisko zgodnie z ruchem słońca i usiedliśmy na ziemi. Potem w małym palenisku w środku namiotu Indianie zaczęli układać rozżarzone kamienie. Stary Walt wypowiadał imię każdego kamienia: pierwszy był Stwórcy, potem Wschodu i żółtej rasy, Południa i czarnej rasy, Północy i białej rasy, Zachodu i czerwonej rasy... Zamknięto wejście i zrobiło się zupełnie ciemno. Żarzyły się tylko kamienie, które Indianka posypywała specjalnymi ziołami. Siedziałem przy tacie, który mi wszystko tłumaczył i przy Indianinie o imieniu Kula Śnieżna, który dał mi do żucia trawę, dzięki której miałem ciągle wilgotno w ustach i mogłem oddychać. Mama z Weroniką siedziały z kobietami po drugiej stronie. Kiedy robiło się już gorąco nie do wytrzymania, otwierano wejście i można było wyjść z namiotu. Z tatą pobiegliśmy zanurzyć się w rzece. Dwa razy takie przerwy się powtarzały. Po nich dokładano nowe kamienie. Gdy zapadała ciemność, wódz mówił, że teraz wszyscy jesteśmy jednego koloru i sobie równi. Mówił o jednym bogu wszystkich ludzi i o tym, że jeżeli chcemy naprawiać świat, to powinniśmy zaczynać od siebie, bo jeżeli sami będziemy mocni, to więcej pomożemy innym. Mówił dużo dobrego o kobietach i chyba o tym, że są najważniejsze dla naszego życia. Potem mówili inni albo śpiewali pieśni, bijąc w bębny. Przekazywano sobie po kolei taką ozdobną rzecz, jakby różdżkę, i kto ją otrzymał, ten był słuchany. Ja powiedziałem "Ojcze nasz", Indianie mówili o swoim życiu, a mama zaśpiewała. Trwało to więcej niż dwie godziny, choć wydawało się takie krótkie. I choć usłyszeliśmy dużo smutnych historii, bo Indianie mówili też o problemach, jakie mają z alkoholem i narkotykami, to wychodząc wszyscy byliśmy jakoś niesamowicie szczęśliwi.
Wódz zaprosił nas jeszcze do swojego domu na posiłek i tam wydawało się, że znamy się od bardzo dawna. Przy pożegnaniu stary Walt nagle zaczął ściągać z maty na ścianie upominki dla nas: mama z Weroniką dostały naszyjniki, a ja "dream catcher" do wyłapywania złych snów. Ale po tej podróży złych snów się nie spodziewałem.
Dzień XVI i XVII
Nawet szopy czuły, że coś się kończy i dłużej w nocy siedziały na ganku naszego odmu w Sitce. Dostały największe porcje, choć Randall nie byłby z tego zadowolony.Teraz błąkamy się po wielkim lotnisku w Chicago i wszystko wydaje się takie mało ciekawe. Mama mnie pociesza, że to, co się zdarzyło w Oregonie, nie zniknie, tylko na zawsze pozostanie. Zobaczymy.
Staszek Czyżewski
"Kurier Poranny" Magazyn 27.07.2001