Średniowieczny klasztor, otoczony wymarłym pegieerem, w zapomnianej wielkopolskiej wiosce, od lat gości buddyjskich mistrzów zen i tybetańskich lamów. Zakonników nie zaskakuje widok mnicha w pomarańczowej szacie medytującego na krużgankach w pozycji lotosu.
O. Jan Bereza ponad 20 lat temu założył w Lubiniu Ośrodek Medytacji Chrześcijańskiej, który stał się też sercem dialogu międzyreligijnego. Mawiał, że „niekiedy musimy przejść przez wielką burzę i ciemność, aby zobaczyć, kim naprawdę jesteśmy”. Rozsadzał schematy. – To był pielgrzym-poszukiwacz, ciągle szukający, skazany na rozdarcie i walkę z sobą samym – mówi młody benedyktyn
o. Maksymilian Nawara, który w 2006 r. przejął kierownictwo Ośrodka.
20 lutego o. Bereza umarł w wieku 55 lat.
Temperament
Do medytacji chrześcijańskiej doszedł przez dialog międzyreligijny. W latach 70. studiował na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Mirek – tak brzmiało jego imię chrzcielne – wybrał m.in. kurs z filozofii hinduskiej u Leona Cyborana. Zainteresował się medytacją buddyzmu zen, zaczął ćwiczyć jogę. W 1976 r., w wieku 22 lat, wyjechał po raz pierwszy – stopem, autobusem, pociągiem i pieszo – do Indii.
Był pod wrażeniem Pawła VI, który w encyklice „Ecclesiam suam” pisał, że dialog „nie powinien być skrępowany granicami, (...) winna nas skłaniać do niego tylko gorąca i szczera miłość”; oraz Jana Pawła II, dla którego dialog był „nie tyle jakąś ideą do studiowania, co sposobem życia w pozytywnym odniesieniu do drugich”. Ośrodek Berezy nie będzie zwoływał konferencji, tylko zapraszał na spotkania.
Piotr Rodowicz, kontrabasista jazzowy i przyjaciel Mirka ze studiów, wspomina, że zachłysnęli się wówczas „światem wartości”, w który wkroczyli wybierając niepopularną uczelnię i jej niegwarantujący niczego dyplom. – Ale za to filozofię marksistowską załatwiano na jednym wykładzie – mówi Rodowicz. – Poznaliśmy, co to wolność.
W drugiej połowie lat 70. hipisi na katolickiej uczelni, zainteresowani Dalekim Wschodem, programowi antykomuniści, stanowili mieszankę wybuchową. Mirek rozprowadzał ulotki, naklejał na przystankach nalepki z informacjami o aresztowaniach ludzi podziemia czy represjach wobec robotników z Radomia.
– Byliśmy obserwowani, często legitymowani – wspomina Rodowicz. Sam Bereza opowiadał niedawno „Gazecie Kościańskiej”, że podczas nagłej esbeckiej rewizji w mieszkaniu uratowała ich przytomność ojca, który ulotki wrzucił do kosza na śmieci i żonie kazał obierać ziemniaki; obierki szybko przykryły obciążające materiały. Mimo to Mirek wylądował na przesłuchaniu w pałacu Mostowskich.
Do tych historii nie chciał wracać, nie budował własnej legendy, nie wygrywał przeszłości. Nawet jego długoletni przyjaciele nie znają szczegółów.
Zainteresowanie Dalekim Wschodem i wiarą, w której wyrośli – jak wspomina była wokalistka Maanamu Kora Jackowska, która poznała Berezę na początku lat 70. – było wspólne ich towarzystwu. Podczas spotkań w mieszkaniach mieszali się ludzie z ATK, ASP, muzycy jazzowi i rockowi. Ich oazą, poza dyskusyjnymi spotkaniami w domach, będzie studencki klub muzyczny „Remont”. Mirek, absolwent technikum fotograficznego, dokumentował spotkania i koncerty. Kora:
– Już wtedy wyglądał jak zakonnik: ascetyczny styl ubioru i zachowania, szczupły, długie włosy, broda, specyficzna apostolska uroda.
Jako mnich będzie fizycznie przypominać – albo celowo się upodabniać – do św. Benedykta ze starych ikon.
Jeździł po Polsce na koncerty również jako benedyktyn. – Jaś wędrowniczek – żartuje Kora. – Zawsze miał wstęp za kulisy. Był osobą bardzo intensywną, uduchowioną, ale kochał życie i wszystko to, co życie oferuje – wspomina. – Do tego dochodził jego mocny, męski temperament, który zdołał później na mniszej drodze okiełznać.
Rodowicz wymienia festiwale, na których można było spotkać Mirka i ojca Jana, m.in. Jazz Jamboree i Jarocin. – O uznaniu w środowisku niech świadczy to – mówi – że zaproszono go do poświęcenia klubu „Remont”, a w 2000 r. jazzowego klubu „Tygmont”.
O. Maksymilian: – W celi miał pokaźny zbiór płyt: kolekcję Maanamu, Dżemu, Marleya, ale też Buena Vista Social Club, Lauryn Hill, Sade, Stinga, Raz Dwa Trzy...
Do tego sporo książek, łóżko, komputer, czajnik. Figurki i obrazki przywiezione z podróży, krzyże z Etiopii. Podobno panował tam wieczny bałagan.
Dialog
Przyjaciele podkreślają współistnienie w nim dwóch osobowości: człowieka ducha i zmysłów, medytacji i działania, samotnego wędrownika i osoby ożywającej we wspólnocie. Wspominają angielskie poczucie humoru. – Opowieści o sprawach trudnych łamał sarkazmem, nie czuł się dotknięty najgrubszym nawet moim żartem, kiedy kpiłem z jego medytacji – mówi Krzysztof Bielawski, szef wydawnictwa Homini, który poznał o. Berezę na początku lat 80.
Dyskretny. Jeśli dawał się namówić na wylewną opowieść, to głównie o swoich wyprawach. – W podróżach uczył się radykalnej inności, np. życia w aśramach, indyjskich pustelniach – opowiada wydawca. – Ale wiem też, że bardzo ważny był dla niego pobyt w Getsemani, opactwie trapistów, gdzie żył Merton.
Odkrywał korzenie chrześcijaństwa. „Patrząc historycznie: nie istnieją religie »w stanie czystym«, które rozwijałyby się niezależnie od innych – mówił „Tygodnikowi”. Dziś – przekonywał – „tradycja postu u nas niemal zanikła, ale możemy się jej uczyć na nowo od muzułmanów; modlitwy medytacyjnej od buddystów, a form ascetycznych od hinduistów. Taka właśnie była intencja Soboru”.
– Na zarzuty o synkretyzm religijny reagował albo spokojnie, albo sarkastycznym uśmiechem: ile można? – wyjaśnia Bielawski. – Przetoczyły się już przecież podobne dyskusje, w tym wokół Asyżu. Janek właśnie dlatego, że był chrześcijaninem, czuł się predestynowany do wychodzenia naprzeciw innym.
„To trudność misjonarzy: żeby np. Afrykanom przekazać chrześcijaństwo, muszą z nich najpierw zrobić Europejczyków – tłumaczył o. Bereza. – Jest więc teologia europejskim sposobem myślenia tak samo odległym dla Afrykanów, jak dla nas ich wierzenia. A myślenie biblijne, hebrajskie, jest z kolei bardzo odległe od myślenia greckiego – i mamy problem w dialogu”.
Poza tym – wyjaśniał – w chrześcijaństwie są dwa podejścia do dialogu: z sercem lub z rozumem: św. Augustyna i św. Tomasza. Pierwsza daje efekt bliskości z drugim, druga dostrzega więcej różnic. O. Bereza, śladem mistrzów zen, wybierał dialog serca i praktykę, a nie teorię i doktrynę.
Problemy te opisywał za pomocą dwóch anegdot.
Wschodniej: uczeń prosi mistrza o wyjaśnienie tajemnicy doktryny. Mistrz pyta: „Czy zjadłeś już śniadanie?”. „Tak”. „To pozmywaj naczynia”.
Chrześcijańskiej: Św. Antoni pustelnik zaprosił ojców do dyskusji. Na pytanie o pewien fragment Pisma odpowiedział każdy poza abba Józefem, który rzekł: „Nie wiem”. Antoni pochwalił go jako tego, który znalazł drogę. Owo „nie wiem” jest „postawą umysłu, który odmawiając intelektualnego ujęcia i słownego przekazu skierowuje nasz umysł w stronę doświadczenia Tajemnicy” – tłumaczył o. Bereza na łamach „Znaku”.
Tchnienie
„Wchodzimy na drogę nie po to, aby ją poznać, ale aby nią kroczyć” – mawiał. Szybko odkrył, że same studia nad Wschodem do niczego nie doprowadzą. Wiele lat później mówił o. Maksymilianowi: „Nieważne, ile książek przeczytałeś o innych religiach, ale czy pozwoliłeś się tym tradycjom dotknąć”.
On dotykał. Nawet prozaicznie. W kuchni miał własną szafkę z orientalnymi rarytasami, które przywozili mu goście. Serwował współbraciom wschodnie zakąski, parzył nieznane herbaty i uczył, jak je pić. Opowiadał wtedy o podróżach, pokazywał zdjęcia ukazujące detale z codziennego życia w innych kulturach. – Fotografował trzy rzeczy: świątynie, obrzędy religijne i życie zwykłych ludzi – wspomina o. Jan Paweł Konobrodzki z Tyńca.
Kolejne wyprawy do Indii potwierdziły jego intuicje, że łacińska tradycja monastyczna zawiera wiele zapomnianych elementów zadziwiająco przypominających wschodnie. Odkrył Ojców Pustyni: mnichów, którzy w IV w. uciekali od cywilizacji na pustynie egipską i syryjską; tam spędzali życie na modlitwie, żyjąc z plecenia wiklinowych koszy. Nie rozważali teologicznych niuansów: powtarzali tylko w rytm oddechu „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną”. Jeden z nich, św. Jan Kasjan, tłumaczył: „W ten sposób nasza dusza dojdzie do modlitwy bez skazy, gdzie umysł nie zajmuje się już postaciami wyobraźni”.
O. Bereza uznał, że Kościół zachodni, nazbyt poświęcony rozumowemu dowodzeniu wiary, zaniedbał starożytne, proste formy modlitwy, które nie wymagały intelektualnych rozważań. Jedynie ciszy. Gdy nie myśli się o grzechach, nawet o Bogu, lecz modli się w rytm oddechu. Hebrajskie ruah to i „tchnienie”, i „Duch Boży”.
Wytrwać w takiej modlitwie nie jest prosto choćby przez pół godziny; łatwiej w grupie. Dlatego o. Bereza poświęci tyle siły na stworzenie na przełomie lat 80. i 90. Ośrodka Medytacji Chrześcijańskiej. Dzisiaj Ośrodek skupia grupy z kilkunastu miast. Sesji w Lubiniu jest do końca tego roku piętnaście. Na żadną nie ma już miejsc.
Mur
Sala do medytacji: przestronna, wykończona lśniącym drewnem, z krzyżem i ikonami Trójcy Św., Matki Bożej i św. Benedykta. Poduszki i maty. Prowadzący rozpoczyna modlitwę stukotem buddyjskiej kołatki, kończy uderzeniem gongu. Kto umie, przyjmuje pozycję lotosu, inni siedzą lub klęczą.
Za te elementy, zapożyczone z buddyzmu zen, spadają na o. Berezę gromy. Przez taki czyściec kościelnego niezrozumienia przeszli wcześniej zachodni propagatorzy medytacji, benedyktyni John Main i Laurence Freeman. Do biskupów przychodzą donosy, że to synkretyzm religijny, że szkodzi czystości katolicyzmu. – Murem dla dialogu niestety jest kościelne myślenie, że tylko nasza religia jest dobra jako objawiona – mówi o. Jan Paweł.
Freeman, dziś szef Światowej Wspólnoty Medytacji Chrześcijańskiej, takie reakcje nazywa „duchową ksenofobią”. „Strach i ignorancja zazwyczaj chodzą w parze. A Kościół nie odrzuca niczego, co jest prawdziwe i święte w innych religiach” – mówił „Tygodnikowi”.
O. Berezę jedni traktowali jak eksperta, inni jako dziwaka, jeszcze inni jako szkodnika. – Proroka nigdy nie oklaskują wszyscy – mówi o. Maksymilian.
On sam wyjaśniał, że sięga po elementy zen, bo pomagają w osiągnięciu skupienia. Pozycja lotosu nie sprawi, że przestaje się czcić Boga. – To z pewnością było jego powołanie – ocenia o. Maksymilian. – Presja wywierana na niego była tak duża, że inaczej by podkulił ogon i się wycofał. To, że dzisiaj w Polsce nikt poza skrajnymi ortodoksami nie oburza się na dialog z religiami Wschodu, to zasługa o. Jana.
W latach 90. do współpracy zaprosiła o. Berezę międzynarodowa Benedyktyńska Komisja ds. Dialogu Międzyreligijnego na płaszczyźnie Monastycznej. Okazywało się, że mnisi różnych religii potrafią się łatwo dogadać. – Na świecie robiło się głośno o takich mnichach jak o. Bede Grifitths, którzy zakładali w Indiach benedyktyńskie aśramy i żyli jak hinduscy guru. Ks. Hugo Lasalle, jezuita, został mistrzem zen – przypomina o. Maksymilian.
Nad Wisłą nikt o takich egzotycznych wydarzeniach nie wiedział. O. Bereza je chłonął i popularyzował: chciał, by Kościół dostrzegł, że to szansa dla chrześcijaństwa. W końcu benedyktyna, już wówczas znanego, zaprosiła do swoich szeregów Komisja Episkopatu Polski ds. Dialogu Miedzyreligijnego. Dostał kościelny glejt na mówienie o religiach Wschodu.
Ojcu Maksymilianowi wyznał kiedyś: „musiałem przez te wszystkie lata bić głową w mur”.
Mnisi prowadzący dzisiaj spotkania medytacyjne wzdragają się jednak przed nazywaniem o. Berezy nauczycielem. – To był inspirator – uważa o. Maksymilian. – Podsuwał tekst, mówił jedno zdanie, ale nie podawał żadnego przepisu, nie były też przyjęte indywidualne rozmowy z prowadzącym. A kiedy przejąłem po nim Ośrodek, nasza relacja wcale nie przybrała formy uczeń–nauczyciel.
Zamiast wskazówek, dostawał książki.
Mnich
– Jan niejednego wyprowadził z równowagi swoim stylem bycia – mówi Krzysztof Bielawski. Funkcjonowanie we wspólnocie wymaga przyjęcia z góry określonego porządku: to przychodziło o. Berezie trudno. W stereotypie mnicha się nie mieścił.
Merton pisał jednak, że mnich to człowiek z natury przeznaczony do życia na marginesie: społeczeństwa, Kościoła instytucjonalnego, wszelkich struktur. – Ojcowie Pustyni to przecież tacy starożytni hipisi – zauważa o. Maksymilian.
Sam o. Bereza na 25-lecie swoich ślubów zakonnych napisał: „Życie mnisze jest nie dla tych, którzy znaleźli, ale dla tych, którzy mają ciągle szukać”.
W latach 70. w Polsce pojawił się mistrz zen Philip Kapleau. Bereza-hipis uczył się medytacji w grupie, którą Amerykanin założył w Katowicach. – Ale to go nie satysfakcjonowało, nie chciał się odrywać od korzeni chrześcijaństwa – mówi o. Maksymilian.
Wybrał klasztor benedyktynów, zakonników żyjących według surowej reguły z VI w., na uboczu, poza centrami miast. – Nasz zakon zawsze odcinał się od konwencji, a każdy klasztor kładł nacisk na niezależność od Kościoła lokalnego i innych klasztorów – tłumaczy
o. Jan Paweł Konobrodzki, prowadzący dzisiaj spotkania medytacyjne w Tyńcu. – Pierwsze słowo Reguły św. Benedykta brzmi: „słuchaj”. Więc: przyglądaj się, sprawdzaj, uwolnij się od uwarunkowań.
Kiedy o. Bereza chciał o czymś porozmawiać, zaczynał właśnie od charakterystycznie akcentowanego „słuchaj” z długim „s”.
Najpierw trafił do Tyńca, gdzie w 1979 r. odbywał tzw. staż, podczas którego kandydat mieszka i pracuje z mnichami. Zakonników zadziwił zdolnościami fotograficznymi. – To były wyszukane ujęcia rzeczy prostych, szukał punktów widzenia, z których jeszcze nikt nie patrzył – mówi o. Jan Paweł.
Ostatecznie wybrał inny z trzech polskich klasztorów benedyktyńskich: małą wspólnotę w Lubiniu pod Poznaniem. O. Jan Paweł: – Przyznał mi: wiesz, tak to jest, jak się kogoś za dobrze pozna.
– To był wolny duch, któremu trudno było funkcjonować w schematach. Wszelkie oficjalne urzędy, komisje to nie była jego przestrzeń – stwierdza o. Maksymilian.
Lubił podkreślać, że mnisi nie są od prowadzenia parafii. – Zwłaszcza kiedy szedł odprawiać Mszę wieczorną – śmieje się
o. Maksymilian. Na drzwiach celi wywiesił sobie kartkę: „Wiem, że się spóźniam, ale warto na mnie czekać”.
Tynieccy zakonnicy pamiętają, jak podczas wizyty u nich o. Bereza spóźniony wszedł kiedyś na liturgię godzin. W spodniach i polarze, prosto ze spaceru. O. Jan Paweł: – To nie gorszyło, bo widziałem, jak bardzo był pogrążony w modlitwie. Jan był ilustracją zasady, że nie habit czyni mnicha.
O. Konobrodzki porównuje o. Berezę do św. Benedykta. – Te niezależne, mocne osobowości mają wiele wspólnego. To pionierzy, samotnicy uciekający od schematu. Łamiąc konwencje, tworzyli nową strukturę, wolną od elementów, które już spełniły swoją rolę. Gdyby Jan był pokornym mnichem, przestrzegającym wszystkich zakazów, nie osiągnąłby tyle.
Przybywających do Lubinia na medytację nie pytał o wyznawaną religię. Od razu przechodził z nimi na „ty”. Uczestnicy wspominają, że kiedy zwracał się do nich tym swoim „sssłuchaj”, opadały stereotypowe oczekiwania wobec „spotkania z mistrzem”.
O. Maksymilian: – Kiedy kilkanaście lat temu przyjechałem do Lubinia wyznać, że chcę wstąpić, spotkałem akurat o. Berezę i pytam: „Kto tutaj jest odpowiedzialny za powołania?”. Odpowiedział: „Jak to kto? Duch Święty”.
Ci, którzy spotkali o. Berezę, wspominają, że potrafił ściąć spojrzeniem. – Nie tyle sprowadzał na ziemię, co zapraszał do szerszego myślenia – opisuje o. Konobrodzki. – Po chwili milczenia dawał odpowiedzi nie wprost. Ale nigdy nie prezentował skończonej struktury: raczej filary, więzadła. Nie bronił także takiego systemu, który sam tworzył: spójrzmy na Ośrodek... Wiedział, że jeśli Maksymilian odnalazł podwaliny, to zdoła poprowadzić go po swojemu.
O. Maksymilian: – Kiedy mówiłem mu o innowacjach, uśmiechał się i nigdy nie wtrącał. Miał świadomość, że nie może, bo inaczej pojawiliby się ci od Kefasa i ci od Apollosa...
Cień
Tak jak wcześniej z innych funkcji, tak w 2006 r. z woli przełożonych o. Jan odsunął się od prowadzenia Ośrodka. Stan jego zdrowia od dawna nie pozwalał na pełne oddanie się pracy.
Miał uczulenie na zimno, pod jego wpływem pojawiały mu się na skórze plamy. Kiedy bracia zakładali pod habit sweter, on nosił dwa polary, a zimą także płaszcz. – Na twarzy przybierał dwa kolory – mówi o. Maksymilian. – Raz był trupioblady, raz wręcz żółty. Dawniej szczupły, w klasztorze stał się chudy, mało jadł, unikał mięsa. Żadnych słodyczy czy kawy. Kiedy przychodziło osłabienie czy przeziębienie, wybierał medycynę naturalną, bo nie ufał lekarzom. Leczył się ziołami i specyfikami tybetańskimi.
Podczas jednego z pobytów w szpitalu został zakażony wirusem zapalenia wątroby typu C. Kilka lat temu przeszedł operację wycięcia jądra ze względu na zmiany nowotworowe. Do tego dołączyła cukrzyca. O zdrowiu nie chciał rozmawiać. O. Maksymilian: – Miewał okresy intensywnych bólów, na twarzy wyskakiwały mu plamy wątrobowe. Od kilku lat gasł i wycofywał się w cień.
Do szpitala w Lesznie trafił w lutym z powodu kamieni nerkowych. Denerwował się, że lekarze tyle go trzymają. – Potem dowiedzieliśmy się, że czuł nadchodzącą śmierć – mówi o. Maksymilian. – Od 14 lutego wysyłał do znajomych sms-y: że dziękuje za wszystko.
Na dzień przed planowanym wyjściem o. Berezy pękły mu żylaki w przewodzie pokarmowym; zabił go rozległy krwotok wewnętrzny.
***
W kazaniu na pogrzebie o. Maksymilian przypomniał słowa o. Berezy: „W wieczór naszego istnienia Pan nie będzie nas pytał o poprawność polityczną, o wypracowane cnoty, porządność, heroizm, dyplomy i osiągnięcia. Zapyta o miłość, zapyta o to, ilu ludziom pomogłeś dostrzec w nich samych dobro”.