Gościom w ich domu pokazywała zawsze pogodną twarz, o sobie prawie nie mówiła. Niewątpliwie była żoną kochającą i kochaną. Prowadziła dom, który wydawał się być jednocześnie salonem i przystanią. Szczupła, wysoka blondynka, miała typowo amerykańską skłonność do sportów. W wierszu "Tłumacząc Annę Świrszczyńską na wyspie Morza Karaibskiego" Miłosz tak o niej (i o nich razem) pisze:
"Koło bananowców, na leżaku nad basenem
w którym Carol robi nago swoje pętle
Crawlem i klasycznym, przerywam jej
Pytając o synonim. I znów pogrążam się
W mruczącą polszczyznę, w rozpamiętywanie."
Carol Thigpen pochodziła z amerykańskiego Południa. Urodziła się 5 kwietnia 1944 roku na Florydzie, ale mieszkała potem w Północnej Karolinie, w Nowym Jorku i w Georgii. Była doktorem nauk historycznych, specjalizowała się w edukacji i jest autorka paru książek i opracowań z tej dziedziny. Była tez zapalonym fotografem. Czesława Miłosza spotkała w Atlancie, gdzie zajmowała stanowisko dziekana na uniwersytecie Emory. Mieszkali najpierw w Berkeley, potem przenieśli się do Krakowa. Nie mogło to być łatwe dla Carol, która prawie nie znała polskiego i zostawiła w Stanach matkę, brata, dom i przyjaciół. W Krakowie żyła przecież życiem całkowicie skoncentrowanym na mężu, którego podupadające zdrowie ciągle źródło jej niepokoju - chronić musiała przed entuzjazmem wielbicieli. O sobie mniej myślała. Gdy okazało się, ze jest chora, pojechała na leczenie do szpitali uniwersyteckich Kalifornii. Choroba postąpiła bardzo szybko. Umarła 15ego sierpnia w San Francisco. Pochowana zostanie niedaleko domu rodzinnego w Atlancie. W jednym z komentarzy do swoich wierszy Czesław Miłosz napisał: "jak dotychczas nie wynaleziono języka wspólnego dla żywych i umarłych." A w książce o Świrszczyńskiej mówi, że śmierć "jest na ogół trudna do przyjęcia, bo zostają 'luźne końce' przedziwnej tkaniny każdego żywota i domagają się dalszej pracy". Carol Thigpen Miłosz nie wydaje się umarła. Emanowała z niej spokojna afirmacja życia i nie przez przypadek pojawia się w wierszu, w którym Miłosz chwali niepokorna żywotność Świrszczyńskiej. W zeszłym tygodniu ukazał się w tygodniku The New Yorker jego wiersz "Oczy" w tłumaczeniu między innymi Carol. Ona jeszcze nie odeszła. W Nowym Jorku dziś pada deszcz. Jutro pewnie będzie słońce. A Carol zawsze, bez względu na pogodę, "robi nago swoje pętle, crawlem i klasycznym".
Irena Grudzińska-Gross
Carol i Czesław Miłoszowie w swoim krakowskim mieszkaniu. 30 grudnia 2001. Fot. K. Czyżewski
Carol Thigpen-Miłosz
(1944-2002)
Jeszcze niedawno – młodzieńcza i roześmiana – przemierzała ulice Krakowa na kolejnym ze swoich ulubionych rowerów (kilka poprzednich skradziono jej z klatki schodowej, co przyjmowała ze spokojną rezygnacją). Przed kilkoma dniami nadeszła z San Francisco wiadomość o Jej śmierci, wiadomość, która ciągle wydaje się nieprawdziwa, absurdalna, nie mogąca mieć nic wspólnego z tą pełną energii, pasji i życia kobietą.
Wkładam do magnetowidu kasetę z nakręconym przed dwoma laty w Kalifornii i na Wschodnim Wybrzeżu filmem dokumentalnym „Czarodziejska góra. Amerykański portret Czesława Miłosza”. Naciskam klawisz. Na ekranie pojawiają się Carol i Czesław, uśmiechnięci i przytuleni do siebie: na kampusie uniwersytetu w Berkeley, na wycieczce do indiańskich gorących źródeł w Calistoga i pod tysiącletnimi sekwojami w Muir Woods, w ogrodzie przed domem na Grizzly Peak, gdzie jelenie dewastowały jej wysiłki zamiłowanej ogrodniczki, na kanapie w prześwietlonym słońcem, przytulnym salonie. Carol opowiada o tym, jak się poznali: w pół roku po Nagrodzie Nobla uniwersytet w Atlancie, gdzie była dziekanem, zaprosił poetę na spotkanie. Wyjechała po niego na lotnisko i z wrażenia zgubiła kluczyki. – „Miłosz zapytał, czy zawsze mi się to zdarza. Odparłam, że tylko w obecności przystojnych mężczyzn. I wyobraźcie sobie, że on to kupił!” Oboje zanoszą się śmiechem. Carol kontynuuje: - „Wiedziałam o poetach to, co ludzie na całym świecie: że poeta to ktoś cichy, medytujący przez cały dzień, wiodący życie bardzo spokojne – taki stereotyp. A dzięki Czesławowi poznałam wielu sławnych poetów i teraz wiem, że wcale tacy nie są. To ludzie żyjący intensywnie, którzy lubią mocne przeżycia. Nie wiodą życia Buddy”. Na to Miłosz:
- „To wielkie szczęście mieć przy sobie tego rodzaju osobę. Jest bardzo dzielną bojowniczką o moje prawa autorskie, nie mówiąc już o bardzo sympatycznej osobowości – zawsze w dobrym humorze, co stwarza przeciwwagę dla moich depresji. Gdyby nie ona, byłbym stale w depresji. A tak mam chwile przejaśnienia”.
Robiła wszystko, by tych chwil było w ostatnich kilkunastu latach jak najwięcej. Była tajemnicą jego pogodnej i radosnej starości. Sprawiła, że po długim, trudnym, obfitującym w dramatyczne wydarzenia życiu zawinął do portu, w którym czuł się bezpieczny. Ta metamorfoza Miłosza, odkrycie w sobie na starość dziecka, życzliwego ludziom i otwartego wobec świata, niepamiętanie o dawnych urazach, wolność od goryczy i godzenie się z niedogodnościami podeszłego wieku – to wszystko było zasługą Carol. Dzięki niej był po prostu bardzo szczęśliwy.
Oprócz daru miłości, oddania i prawdziwego poświęcenia posiadała dar mądrości, który sprawiał, że – mimo znacznej różnicy wieku – była dla niego partnerem, ofiarowującym nie tylko oparcie, ale też doskonałe zrozumienie we wszystkich sprawach, które były dla niego i dla niej ważne.
Różnica wieku ujawniała się czasem w sytuacjach zgoła nieoczekiwanych – pamiętam, że kilka lat temu na stadionie Cracovii odbywał się jedyny w Polsce koncert Boba Dylana, na który wybraliśmy się razem z przyjaciółmi i z Carol. Miłosz – mimo deklaracji uznania i sympatii dla Dylana – na koncert nie dał się namówić. Po kilku tygodniach upałów i przeraźliwej suszy podczas koncertu nad sceną rozpętała się niewiarygodna burza. Na próżno Dylan zaklinał: „Come on, baby, I’ll give you shelter from the storm” – po prawdziwym oberwaniu chmury aparatura nagłaśniająca zaczęła eksplodować i koncert został przerwany. Przemoczeni do suchej nitki, wycieraliśmy się w położonym nieopodal moim mieszkaniu, przebierając w koszule flanelowe i jakieś zapasowe ciuchy. Carol, rozbawiona, załamywała ręce z na poły udawanym przerażeniem: „Co Czesław powie na moją głupotę!”
Czasami małżonkowie zamieniali się niejako rolami – wtedy to ona stawała się starsza i bardziej odpowiedzialna, usiłując przemówić do rozsądku męża, w którym odzywał się duży chłopiec, gotowy do nieobliczalnych wyczynów. Pamiętam, jak podczas wizyty w Bolinas, poetycko-hippiesowskiej kolonii nad Pacyfikiem, Carol, fotografująca z zapamiętaniem ocean, spuściła nas na dłuższą chwilę z oka, zaś po powrocie zastała całe towarzystwo w nastrojach dość euforycznych. W drodze powrotnej Czesław, skruszony niczym przyłapany na wybryku urwis, wysłuchał surowej reprymendy: „Ty dla towarzystwa gotów byłbyś napić się cykuty!” Prawdziwie „matczyną” dyscyplinę stosowała wobec nas, łagodnie acz stanowczo odbierając nam koło północy szklanki z whisky i przepędzając do łóżek, gdy miałem szczęście gościć w ich kalifornijskim domu w roku 1996. Gromadziłem wówczas materiały do kalifornijskiego numeru „NaGłosu”, a Carol okazała się wtedy cudowną gospodynią, organizując parties i zapraszając poetów, redaktorów i pisarzy, których powinienem spotkać. Mogłem wtedy docenić jej talenty kulinarne, gdy przyrządzała na „kalifornijski” lunch leciutkie sałatki przyprawione listkami letycji. Była także znakomitym przewodnikiem po chińskich knajpkach w Berkeley, winnicach Napa Valley i najpiękniejszych zakątkach Zatoki San Francisco.
Po latach spędzonych w Kalifornii i przejściu Miłosza na emeryturę możliwe stały się częstsze wizyty w Krakowie, przyjeżdżali tu więc na coraz dłużej, z czasem zatrzymując się już we własnym mieszkaniu. Od kilku lat, gdy choroby uniemożliwiły poecie coroczne odwiedziny Ameryki, Carol stała się z konieczności krakowianką, a skrzynki z kwiatami na balkonie wychodzącym na ulicę Bogusławskiego zastąpić jej musiały kalifornijski ogród. Nie zawsze mogła uczestniczyć w naszych polskich rozmowach i konwentyklach, zapewne tęskniła za swoją Ameryką i bliskimi, ale – otwarta i zawsze ciekawa wszystkiego i wszystkich wokół niej – nigdy ani słowem nie poskarżyła się na swój los, mając dla ludzi oblicze pogodne i życzliwe.
O sobie mówiła na ogół niewiele, starając się np. unikać obecności w mediach i wywiadów dla kolorowych pism kobiecych. Twierdziła, że wystarczy, iż wszyscy rozpoznają ich z Czesławem na ulicy – ona sama wolałaby zachować incognito i korzystać z przywileju prywatności. Nawet więc bliscy przyjaciele nie znali wielu szczegółów jej biografii.
A przecież Carol Thigpen nie była tylko Żoną Poety. Pochodziła ze starej rodziny, jednej z najwcześniej osiadłych w Północnej Karolinie. W jej wspomnieniach atmosfera rodzinnych plantacji i rozległego wiejskiego domostwa dziadków okazywała się zaskakująco bliska krainie litewskiego, zanurzonego w zieleni dzieciństwa Czesława – co stwierdziła podczas kilku wizyt w jego rodzinnych stronach. Była doktorem nauk historycznych, autorką kilku prac z historii pedagogiki, którą wykładała na Emory University w Atlancie. Przyjaźniąc się z wieloma poetami, znała się doskonale na poezji – pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie księgozbiór w jej pokoju w domu na Grizzly Peak.
Nic dziwnego, że była dla swego męża nie tylko największą miłością, przyjacielem i opiekunem, ale także doradcą, agentem i współpracownikiem. Współredagowała amerykańską edycję „Wypisów z ksiąg użytecznych”, tłumaczyła wraz z nim niektóre jego wiersze na angielski – między innymi czytane przezeń podczas ostatniego spotkania poetów amerykańskich i krakowskich „Jasności promieniste”. Negocjowała z wydawcami warunki kontraktów, troszczyła się o wygląd okładek, sterowała ruchem dziennikarzy zabiegających o wywiady, rezerwowała bilety lotnicze i organizowała podróże, sprowadzała z Niemiec aparat umożliwiający powiększanie czytanych tekstów i w czasie choroby Czesława spędzała noce u jego łóżka w klinice profesora Szczeklika. Wszystkie te rzeczy wykonywała z energią i konsekwencją, w trudnych chwilach okazując zadziwiający hart i pogodę ducha, na co dzień zaś serdeczność i poczucie humoru. Gdy wychodziliśmy do studia radiowego na kolejną promocję książki Miłosza, napominała go żartobliwie: „Pamiętaj, bądź inteligentny!”
Wśród wielu zapamiętanych obrazów ze szczególną siłą utkwiła mi w pamięci taka stop-klatka: Czesław wstaje z kanapy, żeby przynieść z biblioteki jakąś książkę i, idąc bez laski przez przedpokój, leciutko się zatacza. Przez uchylone drzwi widzę, jak dłoń towarzyszącej mu Carol wysuwa się za jego plecami i delikatnie, ale pewnie przytrzymuje go za brzeg marynarki. W tym jednym geście zawierało się wszystko.
Z końcem czerwca, wobec utrzymujących się od pewnego czasu dolegliwości, zdecydowała się odwiedzić swojego lekarza w Kalifornii. Miałem poczucie, że żegnamy się najwyżej na 2-3 tygodnie. Niestety rozwój choroby postąpił lawinowo i nic nie dało się już zrobić. Carol Thigpen-Miłosz zmarła w klinice w San Francisco 17 sierpnia br. Mąż pożegnał się z Nią i był przy Niej do końca. Jej ciało złożone zostało w rodzinnym grobowcu w Atlancie.
Jerzy Illg
"Gazeta Wyborcza w Krakowie"