Artykuły prasowe:
Ludzie pogranicza. Z Krzysztofem Czyżewskim, laureatem Medalu św. Jerzego rozmawiają Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski, "Tygodnik Powszechny" 10.12.2000
Aleksander Jackowski, Pochwała Czyżewskiego, "Gazeta Wyborcza" 15.12.2000
Laury za Pogranicze, "Gazeta Wyborcza" (Białystok) 30.11.2000
Kolejny laur, "Kurier Poranny" 4.12.2000
Krzysztof Czyżewski, "Gazeta Współczesna" 19.12.2000
Czyżewski na medal, "Kurier Poranny" 16.12.2000
Czyżewski odebrał medal, "Gazeta Wyborcza" 16-17.12.2000
Za prawość, za sprawiedliwość, "Gazeta Krakowska" 16-17.12.2000
Razem z Mazowieckim, "Krajobrazy" 24-31.12.2000
Święty Jerzy pod Baranami, "Tygodnik Powszechny" nr 52-53 24-31.12.2000
Ludzie pogranicza
Z Krzysztofem Czyżewskim, laureatem Medalu św. Jerzego 2000,
rozmawiają Katarzyna Janowska i Piotr Mucharski
KATARZYNA JANOWSKA, PIOTR MUCHARSKI: - Na początku lat 90. wyruszył Pan wraz z rodziną i przyjaciółmi w podróż na Wschód. Drewniane wozy, konie, tabor, który wyruszył w poszukiwaniu... czego?
KRZYSZTOF CZYŻEWSKI: - Jechaliśmy rzeczywiście na Wschód. Nie tylko w sensie geograficznym. Szukaliśmy siebie, nowych horyzontów. Podróż rozpoczęliśmy od Czarnej Dąbrówki na Kaszubach, niedaleko Słupska, gdzie moi przyjaciele, Bożena i Wojciech Szroederowie, prowadzili gminny ośrodek kultury. Każdego roku zapraszaliśmy tam ludzi z całego świata, związanych z teatrem alternatywnym. Bywali tam również akademicy z uniwersytetów, zainteresowani kulturą wiejską i nowoczesną antropologią. W 1990 roku skończył się jednak ważny okres naszego życia. Było ono do tamtej pory związane z podziemiem, z kulturą alternatywną, z istnieniem na marginesie życia publicznego. Po wyborach w 1989 roku już nie było sensu żyć w podziemiu. Odczuwałem to jako zobowiązanie wobec przemian, które się w Polsce dokonywały. Zbiegło się to z autentyczną potrzebą zmiany środowiska, które kostniało w swej alternatywności. Rodzące się nowe w życiu społecznym i politycznym domagało się nowego wyrazu w kulturze.
- Wcześniej byliście zaangażowani w działalność Teatru Gardzienice.
- Gardzienice były wymarzonym miejscem na tamten czas. Wędrowaliśmy ku ludziom, którzy zachowali pamięć o kulturze tradycyjnej. Transponowaliśmy ich świat w nowoczesną formę teatralną. Wędrując, omijaliśmy z dala wszystko, co było związane z nowoczesnością, bo wydawało nam się zatrute. Interesowali nas szaleńcy boży, starcy ukryci w zapajęczonych izbach domostw. Wyciągaliśmy ich stamtąd często wbrew protestom rodziny, która się ich wstydziła - by wysłuchać ich pieśni i opowieści, by nawiązać zerwaną przed wielu laty rozmowę stanowiącą ongiś naturalny przekaz dziedzictwa.
- Po 89 roku wszyscy szukali nowego życia w Warszawie, w Krakowie. Tam - wydawało się - zaczynała tryskać nowa energia. A wam nie przeszło przekonanie, że prawdziwe życie toczy się na peryferiach?
- Fascynowało nas dziedzictwo związane z wielokulturowością, z obszarem, gdzie przenikały się różne narodowości, tworząc wspólną cywilizację. Chcieliśmy do niej dotrzeć. Przekonać się, czy to, co wyczytaliśmy w książkach Miłosza, Stempowskiego, Vincenza, Ficowskiego jest jeszcze możliwe do ożywienia, czy może stać się twórczą życiową praktyką.
Mam taką dziecięcą przywarę, która sprawia, że czytając książki myślę o rzeczywistym, zapominając o fikcji. Ich mity, ich utopie rozpisuję na praktyczny plan działania i nie zaznam spokoju, póki nie spróbuję zrealizować ich w życiu. Nasza podróż też była taką próbą realizacji mitu "Podróży na Wschód" Hermanna Hessego. Jak wiele innych naszych przygód życiowych, była podjęciem marzycielskiego wyzwania, któremu chcieliśmy sprostać w rzeczywistości.
- Tabor ruszył więc po to, by szukać miejsc skrzyżowania cywilizacji, kultur?
- Wiedzieliśmy, że takich miejsc szukać trzeba na pograniczu. Szukaliśmy na Łemkowszczyźnie, w Przemyślu, na Kaszubach, na Podlasiu, po obrzeżach Polski... Ostatecznie wybór padł na Sejny.
- U Miłosza pada gdzieś parę zdań o Sejnach sprzed wojny. Oglądał je z okien pociągu. To było zapyziałe miasteczko, tyle że z brukowanymi ulicami. Wy zatrzymaliście się właśnie tutaj. Dlaczego?
- Sam Czesław Miłosz jest też za to odpowiedzialny. Obok Sejn leży Krasnogruda, dwór rodziny matki poety, gdzie powstawały niektóre jego wiersze i gdzie spędzał czasem wakacje. Jesienią 1990 roku szliśmy z Małgosią brzegiem Czarnej Hańczy, niedaleko stąd, a tu nagle Czesław Miłosz idzie z naprzeciwka. Powrócił tutaj po pięćdziesięciu latach. Byliśmy tak skonfundowani, że powiedzieliśmy tylko "Dzień dobry", przedstawiliśmy się nieśmiało i uciekliśmy. On jednak okazał się bardziej czujny. Gdy dojechaliśmy do Sejn i wysiedliśmy przy synagodze, zatrzymał się za nami samochód, z którego wysiadł onże sam i zapytał: "Uciekacie? Może byśmy porozmawiali?" Zaprosił nas do klasztoru kamedulskiego na Wigrach, gdzie mieszkał w celi i wyprawiał się stamtąd w rodzinne strony. Przegadaliśmy pół nocy. Mieliśmy jeszcze mgliste pojęcie o tym, co chcielibyśmy robić. Fruwaliśmy w obłokach, natchnieni pięknymi ideami, a on nas sprowadzał na ziemię, dopytując o konkretne sprawy: rodzinę, gdzie nasze dzieci będą się uczyły, gdzie będziemy mieszkali i jak nam można pomóc. Dziwne - pomyśleliśmy - poeta, a taki konkretny. Po tej rozmowie zaczęliśmy poważnie myśleć o zakorzenieniu się w tym miejscu. Szczęśliwie się złożyło, że Andrzej Wajda był wtedy senatorem Ziemi Suwalskiej. Pamiętam, jak na posiedzeniu rady sejneńskiej przekonywał burmistrza i radnych, że grupa szaleńców w miasteczku może się na coś przydać i że skoro fabryka kapci zbankrutowała, to pomieszczenia po niej w byłej jesziwie warto nam odstąpić. Jeden z pierwszych grantów, jakie otrzymaliśmy, pochodził z Fundacji Andrzeja Wajdy i pozwolił nam odremontować pomieszczenia po papuciarni.
- Już wtedy wiedzieliście, na co możecie się przydać pogranicznemu miastu Sejny?
- Mieliśmy niewyraźne o tym pojęcie. Przyjechaliśmy tu jako teatr. Z rozpoczętą pracą nad spektaklem "Tętent" według "Krwawych godów" Lorki. Ale kiedy spektakl był już gotowy, to można go było pokazać w Sejnach dwa, trzy razy i co dalej? Jeździć z nim po festiwalach, traktując miasteczko jako bazę wypadową? A może nasze przybycie do Sejn ma znaczyć coś innego? Może nie powinniśmy być tutaj tylko od święta?
Znaleźliśmy się przecież na pograniczu. W miejscu, gdzie wciąż pada pytanie o tożsamość, o zakorzenienie, o konflikty narodowościowe bądź religijne. W rzeczywistości, która przypomina krajobraz po końcu świata, z historią albo nie odkrytą, albo przemilczaną...
- Nazwaliście swój ośrodek "Pogranicze".
- Chcieliśmy znaleźć określenie, które związane byłoby z wielokulturową tradycją Rzeczypospolitej, ale jednocześnie nie było artykułowane pojęciem "kresy", które w naszej tradycji ma ciepłe nostalgiczne odniesienie, ale w tradycji naszych sąsiadów: Litwinów, Białorusinów, Ukraińców - znaczy co innego. Kojarzy się z dominacją kultury polskiej, asymilacją elit intelektualnych i naszą niełatwą wspólną historią. "Pogranicze" wydało nam się najbardziej na miejscu. Potem, podczas naszej pracy, poznaliśmy również etos pogranicza.
- Cóż to jest: etos pogranicza? Kim są ludzie, którzy go reprezentują?
- W byłej Jugosławii nazywają ich "neimar", budowniczowie mostu. To ci, którzy w wielokulturowych społecznościach nawiązują dialog. I choć należą do określonej kultury i narodowości, to pełną tożsamość odnajdują w wielogłosie, w różnorodności, wymagającej wyrzeczeń i kompromisów.
- Czy to nie jest sztuka dla elit? Może bierzecie mityczną rzeczywistość za prawdziwą? Świat się rozpadł, a to znaczy, że te społeczności żyją - jeśli już nie na przekór sobie - to na pewno osobno.
- Tak. Żyjemy w pokawałkowanym świecie, a mit, do którego się odwołujemy, mówi o całości. Rozpadło się chrześcijaństwo, nie ma już wielokulturowego Wilna, nie ma już Żydów w Sejnach... Mamy tego świadomość. Ale to jest świadomość oparta na takim rozumieniu utopii, które zaczerpnąłem od Paula Celana, poety bardzo mi bliskiego. "U-topia" - bo tak zapisywał to słowo Celan - to miejsce, którego się nie posiada, ale do którego się dąży. Nie wierzę w zrealizowaną utopię. Natomiast wierzę w sens dążenia do niej. Ludzie żyjący dziś w Sejnach pamiętają świat przed rozpadem. Ta pamięć nie wyznacza ich postępowania na co dzień, ale czasami... Kiedy zaprosiliśmy mieszkańców naszego pogranicza na pierwszy krąg "Pieśni Starowieku" w synagodze, na który przyszli śpiewać i Polacy, i Litwini, i Rosjanie-staroobrzędowcy, i Ukraińcy, i Białorusini, i Cyganie - na co dzień żyjący z dala od siebie - mieliśmy poczucie, że to, co się wydarza podczas tego spotkania, jest przypomnieniem. I to była owa rzadka tutaj, dobra pamięć. Nie ta bolesna, pełna ran i uprzedzeń, jej zresztą nie trzeba tu nikomu przypominać.
- Nie walczycie ze złą pamięcią?
- Nie, staramy się ją... uszanować? Nie chodzi o to, żeby zapomnieć o tym, co było złe. Trzeba to jednak pomieścić w sobie razem z przebaczeniem, kompromisem, otwartością. Samo życie wymusza taką postawę w miejscach pogranicznych, takich jak Sejny. Bez tego życie staje się nieznośne. Czuć to na co dzień, bo uwiera jak cierń w bucie. Rodzice młodych ludzi, którzy z nami pracują w Sejnach, mają swoje ugruntowane poglądy o Litwinach, Polakach, Żydach, Białorusinach, starowierach. Doznali krzywd, sami może zrobili innym coś, o czym chcieliby zapomnieć czy ukryć. Możemy się wzajemnie nie zgadzać i różnić w poglądach. Ale oni wiedzą, w jakim duchu będziemy pracować z ich dziećmi. I nie mają nic przeciwko temu. Nasz konsensus dotyczy przyszłości.
- Czy rzeczywiście dobra pamięć może przeważyć pamięć krwawą? Pamięć pożóg, rzezi, które tu się odbywały?
- Powszechnie się uważa, że pamięć dzieli. Stąd silna dzisiaj w świecie tendencja ku zapomnieniu jako sposobowi rozwiązywania problemów. Tak mówią ludzie, którzy uważają, że inaczej nic dobrego nie da się z Europą Środkowo-Wschodnią zrobić. Więc lepiej ocenzurować podręczniki szkolne. Usłyszałem to niedawno na spotkaniu w Amsterdamie. Europa, kontynent, który w tym stuleciu doświadczył największych zbrodni ludobójstwa, zdaje się zupełnie nie radzić sobie z pamięcią. Więc pojawiają się różne protezy i próby ucieczki. Ale to jest chowanie głowy w piasek. Pamięć trzeba odtruć, choć bywa to bardzo trudne. Często słyszę, że ostatniej tragedii w byłej Jugosławii winna jest pamięć, ciągłe przywoływanie urazów z przeszłości. A może bardziej jednak wyreżyserowane zapomnienie? Całe dziesięciolecia okłamywania pamięci, prób jej zacierania przez narzuconą ideologię braterstwa, spychania jej w sferę ciemnego tabu. Gdyby przez te lata spróbowano zmierzyć się z pamięcią, dać jej ujście, choćby miała poróżnić ludzi... może wtedy nie byłoby tak gwałtownego jej nawrotu, niszczycielskiego w swej tłumionej sile. Sejny przypominają trochę dzisiejszą Kosowską Mitrovicę, miasto, w którym żyją ze sobą nadal oba zwalczające się w krwawej bitwie narody, Albańczycy i Serbowie. Po pierwszej wojnie światowej toczyła się zacięta walka o Sejny pomiędzy Polakami i Litwinami. Do dziś mieszkają tu i jedni, i drudzy, nikt nie wyjechał. Zostali, każdy ze swoją pamięcią. Co roku odwiedzają groby tych, którzy walczyli o Sejny. Polacy czczą polskie groby, Litwini - litewskie. Po obu stronach leżą prawdziwi bohaterowie. Te pamięci powinny ułożyć się w polifonię i wzajemne uznanie.
Sejny posiadają także inną pamięć. Odnosi się do niej historia o tym, jak zbudowano tutejszą synagogę. Żydom pomogli ją wybudować miejscowi dominikanie, bowiem wierzyli, że to będzie dobre dla rozwoju miasteczka i tak się rzeczywiście stało. Zachował się opis wniesienia Tory do nowego budynku. Wnosił ją rabin razem z księdzem katolickim. To też jest sejneńska pamięć, ta dobra. Trzeba tylko pomóc jej się objawić, wyjść na światło dzienne.
- Jak to się robi?
- Po pierwsze: nie robi się tego dla ludzi, tylko z ludźmi. Dlatego zrezygnowaliśmy na początku z tworzenia spektakli teatralnych, na które ludzie kupują bilety, zasiadają na widowni i oglądają, co mamy im do powiedzenia. Zaczęliśmy robić coś wspólnie z nimi. Organizowaliśmy spotkania różnych narodowości i religii tego regionu w synagodze. Każdy był wówczas aktorem i współtwórcą tych wydarzeń. Tak jak razem tworzyliśmy wystawę "Nasze stare, dobre Sejny" pozyskując fotografie, pocztówki i dokumenty ze zbiorów rodzin sejneńskich. Z dziećmi rozpoczęliśmy wieloletni program skoncentrowany na ich zadomowieniu w najbliższej przestrzeni, utraconej wraz z zanikiem tradycji, zdolności odczytywania symboli, odczuwania sfery sacrum i profanum. I tak zabraliśmy się do budowy wspólnego domu, realnie, z pomocą starych cieśli, z elementami różnych kultur, z których wywodziły się dzieci. A potem budowaliśmy jeszcze wspólnie gniazdo i świątynię. Kiedy dziecko przychodzi tutaj do szkoły, z reguły przemilcza, czy jest Litwinem, staroobrzędowcem albo Ukraińcem. Staraliśmy się stworzyć środowisko, w którym przynależność byłaby wartością, tak, by każdy mógł z dumą pokazać swoją specyfikę, nie wstydzić się inności, sposobu odmawiania modlitwy czy śpiewu.
- Wychowaliście sobie naśladowców? Czy został trwały ślad w ludziach, z którymi się zetknęliście?
- Są ludzie, którzy z nami się zetknęli i teraz pracują "na swoim" w innych pogranicznych miejscach. Mamy "Szkołę pogranicza", w której kilkadziesiąt osób przez rok współpracuje z nami, po czym zaczynają swoje projekty już osobno. Młodzi ludzie z Sejn idą na studia, a później tutaj wracają, część z nich znajdzie pewnie pracę w Ośrodku, ale będą też tacy, którzy tę pracę zaczną gdzie indziej: w Siedmiogrodzie, w Czerniowcach, w Wilnie, gdzie już istnieje środowisko ludzi, które chce robić podobne rzeczy.
- A czego was nauczył chłopiec, który wygrał konkurs na pracę o współistnieniu Polaków i Litwinów, a potem w obecności delegacji litewskiej powiedział, że tak naprawdę Litwinów nienawidzi, choć wie, jak pisać słuszne wypracowania?
- Często agresja jest stłumiona, bo nie ma miejsc, gdzie można by o tym szczerze porozmawiać, wyciągnąć na światło dzienne, skonfrontować i ujarzmić. Najgorsze, co może się przytrafić, to pozostawiać ją w ciemnym kącie naszego życia, bo wtedy może eksplodować w sposób, który nas swoim barbarzyństwem i okrutnością zaskoczy.
- To jest zawsze możliwe?
- Zawsze możliwe. Na pograniczach lepiej to widać, bo silniejsze jest tarcie codzienności. Agresję należy egzorcyzmować przez edukację, wyprowadzać na światło dzienne, zamieniać ją w pozytywny potencjał.
- "Tolerancja" jest dzisiaj słowem-kluczem. Każdy nowocześnie myślący człowiek szafuje nim ponad miarę.
- Nie wiem, co znaczy "tolerancja". Wiem już trochę, co znaczy bycie tolerancyjnym. Nie dowierzam ludziom, którzy mówią o sobie, że są tolerancyjni. Dowierzam ludziom, którzy podają w wątpliwość swoją tolerancję. Tego się nauczyłem na pograniczu. To, co określamy jako własną tolerancję, może w najprostszej życiowej sytuacji rozsypać się na drobne kawałki i obrócić w swoje przeciwieństwo.
- Mieliście w Sejnach sytuacje, kiedy tolerancja deklarowana była wystawiana nagle na próbę, której nie potrafiła sprostać?
- Tak. Przypominam sobie choćby spotkania poświęcone kulturze cygańskiej. Przez parę lat budowaliśmy w puszczy "Cygańską wioskę artystyczną", do której zjeżdżali ludzie zainteresowani poznaniem Cyganów, którzy byli tam wykładowcami, uczyli swojej historii, języka, muzyki i tańca. Przyjeżdżali tam goście z najlepszym nastawieniem do Cyganów i niewątpliwie określali siebie mianem ludzi tolerancyjnych. Lecz bardzo często dochodziło do sytuacji, kiedy nie wytrzymywali konfrontacji z odmiennością, z zupełnie innym sposobem zachowywania się, wartościowania. Tracili cierpliwość, zaczynali się zachowywać jak histerycy, którzy mają tego dosyć i chcieliby, żeby świat powrócił do ich normy.
- Dzieci, z którymi pracujecie, zbudowały w Białej Synagodze miniaturkę miasta Sejny. Złożyły je z opowieści, które zebrały od starych ludzi, dziadków, rodziców. Jaki obraz miasta wyłonił się na tej makiecie?
- Przede wszystkim był to ich obraz miasta. Stało się ono ich własne, poprzez poznawanie szczegółów architektury, historii, historii rodzin, które tu żyją. Dotąd myślały, jak stąd wyjechać. Było dla nich prowincjonalne, nie miały do niego szacunku, bo nie przeczuwały w nim żadnej tajemnicy... Dzięki tej pracy odnalazły ją poprzez splątane i fascynujące losy. Miasto stało się ich, bo zbudowały je w sobie na nowo. Makieta nie odzwierciedla realnego miasta Sejny, jest jakby metr nad ziemią, odnosi się do mitycznego miejsca. Ale to właśnie mit nas zakorzenia.
- Szukanie korzeni na pograniczu jest jednak szczególnie trudne, bo korzenie są tu dość splątane...
- Pytając o splątane korzenie, powracamy do początku naszej rozmowy, do pytania o tożsamość, tak trudną do określenia na pograniczu. Czy jest możliwe zakorzenienie się w miejscu różnorodnym, wielogłosowym? Czy to oznacza, że mamy wybrać sobie z tej plątaniny swoją cząsteczkę i do niej się odwoływać? Czy też zakorzenienie to obecność w całości tego wielogłosu? Jak w nim rozpoznać siebie?
To jest bardzo współczesne pytanie. Pamiętam sformułowania Hitlera z jego dzienników, kiedy podczas pobytu w Wiedniu pisze o nienawiści do tego miasta. Nienawidzi go, ponieważ jest mieszaniną Słowian, Węgrów, Żydów i wszystkich innych narodowości. Wielu ludzi ma pokusę takiego odrzucenia, jeszcze więcej - skutków takiego odrzucenia doświadczyło. Powrót do zakorzenienia we wspólnocie bardzo zróżnicowanej pod względem narodowościowym, religijnym czy jeszcze innym wydaje mi się jednak czymś organicznym, choć niezwykle trudnym. Łatwo się wtedy spotkać z zarzutem przekroczenia tolerancji: na ile można być otwartym na drugiego, nie gubiąc własnej tożsamości.
Odpowiedź, którą otrzymałem od mieszkańców pogranicza, jest prosta: ludzie, którzy boją się owego wymieszania i wielogłosu, nie posiadają ugruntowanej własnej tożsamości. Bardzo często nie posiadają swojego domu, doświadczyli wykorzenienia i za wszelką cenę próbują odnaleźć. Młodzi ludzie, którzy wypisują na sejneńskich murach "Polska dla Polaków" - dają wyraz swoim kłopotom z tożsamością.
Simone Weil miała prorocze przeczucie, uznając wykorzenienie za kluczowe doświadczenie naszego wieku. Nasze lęki, agresja są z tym związane. Zaś ludzie, którzy odzyskali swój mityczny dom, pamięć, swoje korzenie, są gotowi na dialog, na współistnienie z innymi tożsamościami. W rzeczywistości pogranicza mieszają się te dwa żywioły.
- Pewnie zjednoczona Europa będzie jednym wielkim pograniczem, z biurokratycznym centrum. I "ludzie pogranicza" będą dla niej bezcenni. Wasz ośrodek nadaje specjalną nagrodę tym, którzy są budowniczymi mostów. Pierwszy tytuł "Człowieka pogranicza" otrzymał Jerzy Ficowski. Jakie musiał spełnić kryteria?
- W przypadku Jerzego Ficowskiego kryterium było bycie Jerzym Ficowskim. Najpierw był Ficowski, a później był tytuł "Człowiek pogranicza" ujęty w naszych programach i projektach. Najpierw była jego postawa, którą staraliśmy się odczytać i to ona stała się kryterium. W ten sposób osoba pierwszego laureata była oczywista. Ficowski ma niezwykły dar empatii, umiejętności wsłuchania się, dotarcia do bólu innych ludzi, do ich losu, do ich historii. Poświęcił całe życie Cyganom i Żydom ocalałym z popiołów, Brunonowi Schulzowi. Uczynił to nie zatracając siebie i dojrzewając jako osobny, niezwykły poeta. Wydaje mi się, że na tym polega istota człowieka pogranicza. To człowiek, który dając siebie innym, siebie stwarza, siebie buduje...
- Ośrodek "Pogranicze" działa już 10 lat. To chyba dobry moment do podsumowania. Wydajecie ważne książki - ostatnio dużo szumu wywołali "Sąsiedzi" Jana T. Grossa o mordzie w Jedwabnem - wychodzi wysmakowane pismo "Krasnogruda", które ma rzesze zwolenników i stałych czytelników, działa kapela klezmerska i teatr. Czy energia, którą wkładacie w te działania powraca w codziennym życiu?
- Oczywiście. Nie zwątpiliśmy w sens podróży na Wschód. Kiedyś obawiałem się ludzi, którzy mówili: nigdy wam się nie uda, świat zmierza w zupełnie inną stronę. Ale nasza droga jest wytyczona również przez ludzi, z którymi pracujemy. "Pogranicze" to są również ci wszyscy ludzie z Sejn, którzy zechcieli uwierzyć w sens naszych działań i znaleźli w naszym ośrodku swoje miejsce. Bez nich niczego byśmy nie zrobili.
- Czytaliśmy credo ośrodka "Pogranicze" napisane 10 lat temu. Mieliśmy poczucie, że zawiera ono dużo, pięknej oczywiście i szlachetnej, ale jednak naiwności, że było pisane "metr nad ziemią", a może i wyżej... Czy po latach credo trzeba przeformułować?
- Tak. Ono odnosi się już do historii. W końcu nasza praca miała być żywą odpowiedzią na to, co się działo tutaj dookoła. Była rodzajem zaangażowania. To niemodne dzisiaj słowo, zwłaszcza po 1990 roku, kiedy wielu przyjaciół poczuło, wychodząc z podziemia, że wreszcie można nie być zaangażowanym i robić swoje: poezję albo pieniądze, albo coś jeszcze innego. Dla nas odwrotnie... Właśnie to, że nie byliśmy wyizolowani w swoich poszukiwaniach pracy duchowej czy artystycznej, lecz ciągle konfrontowaliśmy ją z rzeczywistością, zmieniło nas bardzo. I na nowo ustanowiło miejsce, w którym żyjemy.
"Tygodnik Powszechny" 10.12.2000